Archiwa autora: Monika

Tworzenie własnej rzeczywistości

Jak to się dzieje, że przytrafia nam się to, co się nam przytrafia? Co decyduje, że pewne nasze przedsięwzięcia zakończą się sukcesem, a inne nie? Dlaczego niektóre nasze związki się rozpadają, a inne nie? I dlaczego nieszczęścia chodzą parami?

 

Zazwyczaj dzieję się tak dlatego, że staramy się udowodnić światu, iż nasze myśli o świecie są prawdziwe, a nasze pojęcie o nim jest słuszne. Wpojono nam albo na podstawie własnych doświadczeń ustaliliśmy co w naszej rzeczywistości jest prawdą, a co nią nie jest, co jest realne, a co jest nierealne, co ma szanse się wydarzyć, a co takiej szansy nie ma. Od czasu do czasu potrzebujemy zapewnienia, że to, w co wierzymy, jest prawdą i wtedy sami musimy to sobie udowodnić. Zupełnie nieświadomie, nie zdając sobie z tego sprawy tak kierujemy naszymi poczynaniami, aby wyszło na to, że jednak świat jest taki, za jaki go mamy.

 

Weźmy dla przykładu pracę. Okolica, w której mieszkam, zaczęła słynąć z tego, że ciężko tu dostać pracę. Uwierzyłam w to, wobec czego nadszedł czas, by sobie to udowodnić. Gdy szukałam pracy na stronach internetowych, „przypadkiem” wpisywałam nazwę stanowiska z błędem, wobec czego nie wyskakiwały mi żadne ogłoszenia. Zajęło mi miesiąc odkrycie tej literówki. Ktoś pomyśli: „Miesiąc??? Czy ta kobieta jest idiotką?” Nie, nie jestem idiotką, mam natomiast silną potrzebę udowodnienia sobie tego, w co wierzę – w tym przypadku, że znalezienie pracy w moim zawodzie jest praktycznie niemożliwe.

 

Gdy już zaczęłam wysyłać swoje CV do różnych firm i instytucji, zaczęły się dziać inne „przypadkowe” zdarzenia. Do mojego CV „przypadkiem” wkradł się błąd w numerze telefonu, pod którym należy się ze mną kontaktować. Więc na setki wysłanych CV nikt do mnie nie oddzwonił. Gdy już poprawiłam ten błąd, to zaczęły się spotkania z przyszłymi pracodawcami. Na jedną rozmowę kwalifikacyjną starałam się ubrać szczególnie elegancko. Przez „przypadek” sięgając po eleganckie spodnie, wyciągnęłam z szafy dżinsy. Nie zauważyłam pomyłki i tak właśnie w dżinsach i eleganckiej marynarce wyszłam w domu. Jak wielkie było moje zdziwienie, gdy na tej rozmowie powiedziano mi, że praca, o którą przyszłam się starać, wymaga profesjonalizmu, którego na pewno nie ma w moim stroju. Na innej rozmowie paplałam jak trzpiotka o rzeczach nieistotnych i nie na temat. Miałam wtedy świadomość, że ta rozmowa nie przebiega w sposób, w jaki przebiegać powinna, ale… nie mogłam się powstrzymać… „przypadkiem” zapewne. Dzięki tym i kilku innym zdarzeniom uzyskałam to, co chciałam – potwierdziłam moje przekonanie, że ciężko jest dostać pracę. Dzięki moim własnym działaniom uzyskałam niepodważalne na to dowody: gdy wysłałam setki CV to i tak nikt na nie nie odpowiedział, a gdy już uda mi się umówić na rozmowę kwalifikacyjną, to i tak nikt mnie nie chce zatrudnić. To, jak bardzo fałszywe jest to przekonanie i jak sama doprowadziłam do tego, by sobie je udowodnić, zrozumiałam dopiero po długim czasie.

 

W tym momencie nie chcę się wypowiadać na temat, czy prace, o które się starałam, były dla mnie najlepszym rozwiązaniem, czy były tym, czego na prawdę chcę. Chcę tylko pokazać, że to nie był „los” ani „fatum” ani nawet „pech” – to byłam po prostu ja. To ja zasabotowałam samą siebie. To moje działania spowodowały, że otrzymałam to, co otrzymałam. Nic nie było mi odgórnie dane – na wszystko sama zapracowałam. Teraz z perspektywy czasu zaśmiewam się z tego i mam świadomość tego, że te przygody nadają się na scenariusz dobrej komedii. Ale wtedy… wtedy to był okrutny świat, w którym ciężko znaleźć pracę.

 

Dużo łatwiej jest nam zobaczyć samosabotujące działania u innych. Jest nam już zupełnie łatwo, gdy ci inni udowadniają sobie prawdy, w które my nie wierzymy, które są dla nas oczywistymi ograniczeniami. Ale ilu z naszych własnych ograniczeń nie potrafimy dostrzec? Ile z naszych własnych nieuświadomionych, ale destrukcyjnych działań nazywamy „przypadkiem”?

 

Jedna z moich znajomych miała głęboko zakorzenione przekonanie, że coś jest z nią nie tak i że właśnie z tego powodu nie może sobie znaleźć partnera. O jej sabotowaniu siebie przekonałam się, gdy tylko zobaczyłam, w co się ubrała podczas przypadkowego spotkania na dyskotece. Oczywiście, że gust jest rzeczą względną – ale też właśnie gust jest tym, co ma wpływ na to, jak prezentujemy się na zewnątrz. Czy mamy taki, a nie inny gust „przypadkiem”, czy może specyficznego gustu używamy, żeby sobie coś udowodnić. Gust jest rzeczą zmienną – co więc go kształtuje? Moim zdaniem gust kształtuje nasza potrzeba, by coś sobie udowodnić. Gdy nakładamy seksowne ubrania, mamy świadomość, że płeć przeciwna będzie się za nami oglądać. Gdy nakładamy worek po ziemniakach, też możemy oczekiwać konkretnej reakcji. Gdy ubieramy się w seksowne ciuszki, a jednak otoczenie zdaje się tego nie dostrzegać, to może wcale seksownie się nie ubraliśmy. A to, co nam się wydaje seksowne, wcale takim nie jest. Może wydawało nam się seksowne po to, by uzyskać jakiś efekt. Za ową koleżanką oglądali się wszyscy z dość wymownym wyrazem twarzy zatytułowanym „dziwaczka”. Po tylu spojrzeniach bardzo łatwo jest upewnić się, że „coś jest ze mną nie tak” i jako dowód podać, że: „gdziekolwiek pójdę, ludzie patrzą na mnie, jak bym była dziwna”. Nawet i ja potwierdzam, że gdziekolwiek poszła, ludzie tak o niej myśleli, nawet ja tak myślałam o jej stroju. Takie błędne koło. Ale czy nie można było tego zmienić wkładając inne ubrania? Gdy w końcu jakiś mężczyzna zaczynał rozmowę z tą koleżanką, ona tak bardzo się starała wywrzeć pozytywne wrażenie, pokazać się jako osoba inteligentna, że najczęściej stawała się „inteligentnie uszczypliwa” i ironiczna, co w konsekwencji odstraszało już coraz mniej zainteresowanego mężczyznę. Ostatecznie koleżanka otrzymywała upragnione odrzucenie i potwierdzenie, że coś jest z nią nie tak.

 

Inna z moich znajomych ma odwieczny problem z dotrzymaniem terminów zleceń, a także z tym, że jak się zaczyna walić, to wszystko na raz. Jako powód podaje zazwyczaj niewystarczające umiejętności, a także nierealność terminów i problemy osobiste. A jak wygląda jej rzeczywistość? Im bliżej końcowego terminu, tym więcej rozpraszających czynników sobie wynajduje. Czasami wybiera pójście na imprezę zamiast pracy. Wraca późno, kładzie się spać na godzinkę, wstaje nieprzytomna i siedzi nad projektem przez kilka godzin dziwiąc się, dlaczego praca jej nie idzie. Gdy praca jej nie wychodzi, gdy sypią się groźby ze strony pracodawcy, czuję się sfrustrowana i potrzebuje wsparcia ze strony swojego partnera. Zupełnie bez humoru, w destrukcyjnym nastroju, zaczepia więc partnera, w jej opinii szukając wsparcia – z perspektywy szukając zaczepki. Efektem tego koleżanka jest jeszcze bardziej sfrustrowana i zupełnie rozproszona problemem z partnerem i właśnie wtedy przypomina sobie, że musi popracować. Zasiada więc do pracy, ta praca „przypadkiem” jej nie wychodzi. A ponieważ wyznaje zasadę, że związek jest ważniejszy niż pieniądze, powraca do partnera starając się ratować związek. Po czym tak zmęczona, sfrustrowana, załamana, niezrozumiana przypomina sobie że miała gdzieś jechać, zasiada więc za kierownicą samochodu i przypadkiem wjeżdża na stojący na środku drogi pustak, który z łatwością by ominęła, gdyby była mniej zmęczona i bardziej skupiona na prowadzeniu samochodu. Końcowym efektem jest zerwanie zlecenia – i w konsekwencji kłopoty finansowe, zakończony związek – i depresja, a także auto do naprawy. I czy to „los” ją tak doświadczył? Czy może jednak wszystko, co jej się przytrafiło, było konsekwencją podjętych przez nią decyzji? Dodam tylko, że te „przypadkowe” wydarzenia udowodniły jej wszystkie opinie o świecie, pracy, pieniądzach i mężczyznach, które potrzebowała sobie udowodnić.

 

Często, gdy zauważamy nasze ograniczenia i ograniczające myśli o świecie, staramy się je zmienić i zastąpić innymi, mniej limitującymi opiniami. Czasem bywa tak, że gdy już prawie zaczynamy wierzyć w te nowe opinie, przytrafia się nam coś, co bardzo dobitnie potwierdza te stare myśli. To nie przydarza się nam – lub nie dostarczamy sobie tego – po to, by się zdołować, zamknąć w sobie i ostatecznie uwierzyć, że świat jest okrutny. To przydarza się nam po to, by nas wzmocnić, by dodać nam motywacji i siły, by się temu nie dać. Najważniejszą rzeczą jest zrozumieć, że nie jesteśmy karani ani doświadczani przez okrutny wszechświat. Większość z naszych teraźniejszych zdarzeń sami sobie wykreowaliśmy. Do teraźniejszości doprowadziły nas nasze przeszłe decyzje i potrzeby. Dziś podejmujemy decyzje, które kształtują naszą przyszłość. Nie jesteśmy idiotami i nie podejmujemy świadomie i z intencją tych sabotujących decyzji. Krok po kroczku, decyzja po decyzji dodajemy do puli decyzji te, które mają nas doprowadzić tam, gdzie wskazują nasze przekonania, gdzie tkwi nasze przekonanie.

 

Co sobie ostatnio udowodniłeś? W czym się upewniłeś? Co pokazuje ci świat? Czy potrafisz dostrzec, jak sam ten świat kształtujesz? Czy dostrzegasz, że inni, żyjący w tym samym świecie, oddychający tym samym powietrzem udowadniają sobie inne prawdy, często zupełnie przeciwne do Twoich? Co myślisz o świecie? O pieniądzach? Mężczyznach? Kobietach? Pracy? Co myślisz o sobie? Jakie prawdy o tobie udowadniają Ci inni? I pamiętaj, proszę, że to, jak myślą o tobie inni, jest konsekwencją tego, jak wybierasz się prezentować, jest konsekwencją twoich działań. A to, jak się prezentujesz, dyktowane jest nieuświadomioną jeszcze potrzebą, by inni udowodnili ci to, w co wierzysz o sobie. Czyli inni pokazują ci to, w co nieświadomie wierzysz na swój temat.

Pozbywanie się ograniczeń

Chyba każda znana mi osoba duchowo czy psychologicznie pomagająca innym ludziom szuka jakieś ostatecznej metody, która pozwoli na doszczętne pozbycie się jakiegoś konkretnego ograniczenia. Ja sama mam w środku przekonanie, że musi być jakaś metoda, że jest jakiś sposób, który skutecznie usunie z nas ograniczenie. Domyślam się, że tych sposobów jest wiele – zapewne tyle ile książek na ten temat, tyle ilu mistrzów duchowych. Bardzo też możliwe, że jedna metoda działa tylko na jedną osobę – na twórcę tej metody. Twórca tej metody stara się przekazać ją innym jako największy skarb – ale najczęściej okazuję się, że metoda na innych nie działa, i inni pozostają tylko z nadzieją, że pozbycie się ograniczenie jest możliwe.

 

Pamiętam jak sama chwytałam nową książkę, nowy przekaz, jakieś „niezawodne” ćwiczenie czy technikę, zasiadałam i punkt po punkcie robiłam wszystko, co autor zalecał. Po skończonym ćwiczeniu czułam ulgę i radość, że TAK, że w końcu udało mi się pozbyć tego ograniczenia. Po czym nie musiało minąć dużo czasu abym się przekonała, że wszystko wróciło do normy. Wszystko jest po staremu, wszystko jest tak jak nie chcę żeby było. Gdy tylko dowiadywałam się o nowej metodzie oczyszczania natychmiast przekazywałam ją dalej innym, aby też mogli skorzystać. Ci inni uzyskiwali podobne rezultaty do moich, czyli na początku była nadzieja, potem zastosowanie się do techniki, potem autentyczne poczucie, że wszystko się zmienia a na koniec uzmysłowienie sobie, że nic, ale to nic się nie zmieniło i życie nadzieją, że w końcu pojawi się ktoś lub coś, co pozwoli nam ostatecznie rozprawić się z ograniczeniem. Ile ja czasu poświęcałam na afirmowanie siebie, analizowanie siebie, medytacje, oczyszczania, wybaczania, listy, dekrety, kursy, rozmowy terapeutyczne – i? I właściwie wciąż jestem w punkcie wyjścia. Z tego, co obserwuję dookoła to większość znajomych też w tym punkcie jest, a co gorsze spora część z nich nawet bardziej się w tym ograniczeniu umocniła.

 

Zaprzestałam już jakichkolwiek technik uzdrawiających, oczyszczających – bo one nie działają. Jedyne co się we mnie zmienia to poziom nadziei. W ogromnej nadziei przechodzi w poczucie beznadziei po to, by zamienić się w oczekiwanie na kolejną uzdrawiającą technikę. Od dłuższego czasu jedyną rzeczą, która na mnie działa – jako metoda pozbywania się ograniczeń – jest bycie świadomą i uważną w obserwowaniu swoich myśli. Tak naprawdę my już mamy w sobie wszystko, wszystkie informacje i sposoby na to, by oczyścić siebie, czyli powrócić do siebie prawdziwych. Niestety najczęściej wydaje nam się, że czegoś jeszcze potrzebujemy, że nie mamy wystarczająco informacji i siły, dlatego udajemy się po pomoc do innych, czytamy przemyślenia innych, stosujemy metody innych.

 

A teraz całkowicie zaprzeczając sobie podam swoją metodę J

 

Co to jest ograniczenie? Ograniczenie to jest jakaś nieprawdziwa myśl na nasz temat. Ograniczenie to kłamstwo, w które wierzymy. Jeśli więc zaczynam oczyszczać to kłamstwo, to tylko daje mu siłę, bo w jakimś stopniu uznaję je za prawdę. Uznaję, się za brudną i potrzebującą oczyszczania. Zaprzestałam jakiejkolwiek pracy z ograniczeniem. Bo samo pracowanie z ograniczeniem jest dawaniem mu energii, bo potwierdza, że ograniczenie istnieje. Skoro ograniczenie jest kłamstwem na mój temat, w które wierzę – czyli wierzę, że jestem kimś kim naprawdę nie jestem. Wierzę, że jestem wszystkimi kłamstwami na swój temat i staram się sobie udowodnić, że te kłamstwa są prawdą. Na czym polega nasz rozwój? Na zrozumieniu niezrozumianego.

 

Możliwe, że wystarczy po prostu przyjrzeć się swoim myślom. Wszystko się dzieje w odpowiednim czasie. Najczęściej dzięki temu, co nas spotyka za sprawą zewnętrznego świata formułujemy jakąś myśl na nasz temat. Na przykład, gdy mijam piękną, zadbaną kobietę to myślę o sobie: O matko! Jaka ja jestem zaniedbana. I to jest ta myśl. Możliwe, że jest to myśl, która opisuje rzeczywistość, bo w którymś momencie mojego życia przestałam dbać o siebie. Ale jest to tylko myśl. Myśl, którą kiedyś przyszła mi do głowy, którą zaadoptowałam, którą poczułam kiedyś w sobie – możliwe, że kilka lat temu, gdy porównywałam się z koleżanką i chciałam być taka jak ona. Zaadoptowałam tą myśl, to kłamstwo tym, że mu przytaknęłam. Powiedziałam sobie kiedyś, że jestem zaniedbana. I ta myśl stała się moją rzeczywistością. To kłamstwo stało się częścią mnie. I jakkolwiek moje fizyczne zaniedbanie zdaje się je potwierdzać, to wciąż jest to tylko kłamstwo. Kim więc nie jestem? Nie jestem kobietą zaniedbaną. I w ten sposób pozbywam się kolejnego kłamstwa, kolejnej warstwy, która oddziela mnie ode mnie. Gdy zdam sobie sprawę, że NIE JESTEM kobietą zaniedbaną, że kłamstwem jest to, że jestem zaniedbana to zmieniam kurs statku, którym jestem. Ten statek płynął zgodnie z prądem pt. „Jestem zaniedbana” do portu „Faktyczne zaniedbanie”. Gdy zdejmę go z kursu statek zacznie płynąć do innego portu. Nie muszę go nakierowywać na inny port. Możliwe, że tym portem będzie „głupota”, ale w pewnym momencie fizyczne zdarzenia spowodują, że łatwiej będzie mi usłyszeć kolejną negatywną myśl na swój temat na przykład o głupocie i znowu rozumiejąc, że nie jestem osobą głupią nakieruje statek na inny kurs.

 

Gdy usłyszę w końcu w sobie tą negatywną myśl, nie staram się jej zastąpić jakąś afirmacją czy pozytywnym przeciwieństwem tej myśli. Mam wrażenie, ze jestem ubrana w ograniczenia i kiedy w końcu zdejmę z siebie te ograniczenia, to stanę przed sobą taką, jaką jestem i nie będę musiała się w nic ubierać. Nie będę musiała wmawiać sobie, że jestem zadbana, albo mądra. Po prostu będę prawdziwa.

 

Oczywiście nie byłabym sobą gdybym nie starała się przyśpieszać tego procesu rozbierania się z ograniczeń. Czasem więc wypisuję sobie negatywne myśli, które przychodzą mi do głowy. Czasem jest to cała strona ograniczeń. Mam wtedy nadzieję, że jeśli każde ograniczenie czy negatywną myśl o sobie nazwę kłamstwem, to sprawię tym, że szybciej rozbiorę się z ograniczeń. Niestety to tak nie działa. Wyobraź sobie, że masz na sobie 30 bluzek z długim rękawem i starasz się zdjąć bluzkę nr 10. Męczysz się przez 30 min, gimnastykujesz się, i gdy już prawie ci się udało dostrzegasz, że bluzka nr 10 jest nierozerwalnie połączona z bluzką nr 15.

 

Ostatnio poczułam, że marnuje swoje życie. Poczułam jak szybko płynie czas. Poczułam, że ten czas marnuję. Kim więc nie jestem? Nie jestem osobą marnującą swoje życie. Jak więc ukierunkowałam wszystkie swoje działania? Nastawiłam się na marnowanie czasu, marnowanie życia tak, aby to kłamstwo stało się moją rzeczywistością. W ciągu ostatnich dziesięciu lat myślałam o tym niejednokrotnie i za każdym razem nazywałam to kłamstwem. Jednak w moim życiu nie wiele się zmieniało. Tym razem jednak wiele rzeczy ze świata zewnętrznego zadziałało, aby mi to udowodnić lub uzmysłowić. Mam wrażenie, że moje wibracje podniosły się na tyle, że byłam gotowa by wydalić z siebie to nisko wibrujące graniczenie. I tym razem moje życie zaczęło się zmieniać. Poczułam siłę i zapał by coś z tym życiem zrobić, przyszły to mnie pomysły jak to życie wykorzystać i już podjęłam wiele decyzji zmieniających życie. Teraz mogę powiedzieć wiele o sobie – ale nie to, że marnuje życie.

 

Pokazało mi to jednak, że wszystko ma swoją kolej, że wszystko dzieje się w odpowiedniej i nieprzypadkowej kolejności. Każde ograniczenie wymaga pewnej wewnętrznej wibracji czy siły by mogło zostać permanentnie oczyszczone czy wydalone. Wyraźnie widzę jak bardzo naturalny jest ten proces. I właściwie jest, to całkiem proste, jeśli tylko zaufamy sobie, procesowi, uzbroimy się w cierpliwość i nie damy się emocjom. A właśnie… emocje.

 

Emocje są wskaźnikiem tego, ze wydarzenia świata zewnętrznego są odbiciem naszych wewnętrznych ograniczeń. Na przykład w czyimś spojrzeniu „wyczytaliśmy”, że ta osoba myśli o nas, że jesteśmy nieudacznikiem. Ubodło nas to, odczuwamy emocje – i właściwie na tym rola emocji powinna się zakończyć. A do pracy powinna wziąć się świadomość i zanotować, że poczuliśmy się nieudacznikiem i zapytać siebie czy aby na pewno jest to prawda o nas i kim w takim razie nie jesteśmy. Niestety rzadko rola emocji się tu kończy. W tym momencie zaczynamy się zanurzać w te emocje. Cali wchodzimy w te emocje np. w złość na tego kogoś, że śmiał tak o nas pomyśleć, a także w smutek powodowany tym, że faktycznie czujemy się nieudacznikiem. I zanurzamy się w to coraz bardziej. Czujemy się coraz gorzej. We własnej wyobraźni jesteśmy już największym nieudacznikiem świata, degradujemy się do roli osoby, która marnuje powietrze i przestrzeń dla innych, bo taki nieudacznik lepiej by zrobił, gdyby zniknął z powierzchni ziemi. I coraz bardziej i bardziej odbieramy sobie energie i siłę. I depresja gotowa. Za nasze złe samopoczucie obwiniamy tego okrutnego przechodnia, który się na nas krzywo spojrzał. Jesteśmy wypompowani z energii i sił. A nasza dusza już szykuje dla nas innego nieznajomego z „wrednym” spojrzeniem mając nadzieję, że tym razem prawidłowo się nim zajmiemy.

Grzech Pierworodny i Piekło Umysłu

Dziś zastanawiałam się nad pojęciem „grzechu pierworodnego”. Ci którzy mnie znają wiedzą, że nie jestem szczególnie przychylna katolicyzmowi i uważam, że wiele reguł tej religii jest krzywdzących dla człowieka. Jako psycholog wielokrotnie zajmowałam się „naprawianiem” szkód, które wyrządziły głęboko wpajane doktryny katolickie. Jednak ostatnio zastanawiałam się nad pojęciem grzechu pierworodnego, który zawsze wydawał mi się jedną z najbardziej krzywdzących myśli, jaką człowiek może wpoić drugiemu człowiekowi – a mianowicie, że człowiek rodzi się skażony, grzeszny. Moje przemyślenia dotyczące grzechu pierworodnego przeplatają się ciut z teoriami Rebirthingu.

 

Lata temu doświadczyłam na sobie Rebirthingu – w tamtym czasie dzięki Rebirthingowi właśnie zrozumiałam przyczynę większości moich stanów, myśli i ograniczeń. Dzięki Rebirthingowi połączyłam fakt, że jestem nieplanowanym dzieckiem z tym, że przez całe życie muszę sobie łokciami torować drogę, nikt na mnie nie czeka, i mam wrażenie, że muszę demonstrować swoją obecność by ludzie mnie dostrzegli i przyznali mi miejsce na tym świecie. Całe życie miałam poczucie, że urodziłam się o niewłaściwym czasie, w nie właściwym momencie, że nie ma dla mnie miejsca, że jestem niewidoczna. Potem dowiedziałam się, że nieplanowana ciąża zmusiła moją mamę do rzucenia studiów i jakkolwiek to brzmi nie logicznie to poczułam się winna za to, że pozmieniałam losy moich rodziców i bardzo możliwie, że pozmieniałam je w tym negatywnym kierunku. Całe życie towarzyszy mi strach o przyszłość, o to jak sobie poradzę, często czuję się złapana w pułapkę, przestraszona nie wiedzę wyjścia i czuję się postawiona na skraju przepaści. Te myśli powiązałam z myślami mojej mamy, które musiała odczuwać, gdy była w ciąży.

 

To co opisywałam w poprzednim akapicie, to są tylko negatywne myśli o sobie albo uczucia spowodowane tymi negatywnymi myślami. Większość z tych myśli zaszczepiłam sobie lub została mi zaszczepiona podczas dziewięciomiesięcznego okresu, gdy moja mama była ze mną w ciąży. Moi rodzice mnie nie oczekiwali, ciąża była przypadkowa.

 

Patrząc z perspektywy Duszy, Ducha i Boskiego Planu – wiem, że urodziłam się w dokładnie tej sekundzie, w jakiej to było zaplanowane. W Boskim Planie czas moich narodzin był dokładnie, zaplanowany i staranie wybrany. Moja dusza realizowała Boski Plan. To mój umysł i umysł moich rodziców nie potrafił dostrzec w tym planu – jedyne, co potrafił w tym dostrzec to przypadek, nieplanowość, pokrzyżowanie planów i problem. I to jest właśnie grzech pierworodny – sprzeniewierzenie się planom Boskim, nie uznanie tych planów za Boskie i uznanie planów ludzkiego umysłu za ważniejsze od planów Boskich. Skutkiem grzechu pierworodnego jest wygnanie z raju – czyli wiara w ograniczenia umysłu. Skoro wybrałam wiarę w plan umysłu to w konsekwencji tego musiałam uwierzyć w to, że na tym świecie nie ma dla mnie miejsca, że jestem niechciana, że jestem nic nieznaczącą przypadkową istotą.

 

Skoro wybrałam realizowanie planu umysłu, wiarę w te wszystkie negatywne myśli i ograniczenia to moje życie realizuje się tak jak na to pozwalają mi ograniczenie mojego umysłu, umysłu moich przodków a także umysłu społecznego – jestem wyznawcą tych umysłów, bo na początku mojego życia wybrałam wiarę w umysłowy plan człowieka zamiast wiarę w Boski Plan. Wiarę w umysł wybierałam przy każdych moich narodzinach, wcielenie po wcieleniu decydowałam się wierzyć we wszystko, w co wierzyli moi rodzice. Decydowałam się bać tego, czego oni się bali, decydowałam się na bycie ograniczoną na ich podobieństwo – na podobieństwo ograniczeń ich umysłu, zapominając o tym, że jestem stworzona na podobieństwo Boga.

 

Rajem jest wiara w Boski Plan. Piekłem jest słuchanie umysłu. Piekło człowiek tworzy sobie sam. Te wszystkie ograniczenia, których wyznawcą jestem są tylko myślami, są iluzją. Te iluzje tworzą moją rzeczywistość. Moja rzeczywistość jest iluzją. Jestem iluzją. Jestem tym, czym tak na Prawdę nie jestem. Jestem kłamstwem na swój temat. Czy nie brzmi to absurdalnie? Wybrałam wiarę w umysł dzięki temu uwierzyłam we wszystkie kłamstwa o świecie i w kłamstwa na swój temat. Wierząc w te kłamstwa realizowałam je i stałam się nimi. Stworzyłam swoje piekło złożone z iluzji. Stałam się kłamstwem. To jest moje piekło. To jest piekło każdego człowieka.

 

Kim wiec jestem na Prawdę? Kim jestem pierwotnie? Kim byłam zanim „sprzedałam” się umysłowi? Jestem Boską Istotą. Gdybym wybrała Boski Plan w momencie, w którym wybrałam umysł byłabym Boskim Człowiekiem. Takim Jezusem – ale nie Jezusem zbawicielem, a Jezusem Boskim Człowiekiem. Tajemnica Jezusa tkwi w tym, że odrzucił on umysł i uwierzył w Boski Plan. Prawdziwie uwierzył i poczuł się Boską Istotą, Dzieckiem Boga, Bogiem. Jezus odrzucił wszystkie iluzje na swój temat. Odrzucił wszystko to, czym na Prawdę nie jest. Pozostał pierwotnym i żył w Raju. Ktoś mógłby powiedzieć, że ten raj wcale taki piękny nie był skoro Jezus został ukrzyżowany. To jest umysłowe stwierdzenie. Raj Jezusa polega na tym, że jest on tak blisko Boga, ma zdolności Boga, jest Boskim Człowiekiem. Polega też na tym, że przekroczył granicę życia i śmierci – stał się nieśmiertelny.

 

Nie chce się bardziej wgłębiać w historię Jezusa. Wiem tylko i bardzo to czuję, że za sprawą wiary w Prawdę każdy z nas może być takim Jezusem. Człowiek Boski realizuje Boski Plan odrzucając Umysł. Umysł jest jak wąż kuszący owocem zrozumienia. Czyż nie zrozumienie charakteryzuje umysł? Czyż nie to wybieramy każdego dnia i w każdej chwili – zrozumienie? I czy nie to sprowadza nas na manowce kusząc Rajem a tak na prawdę od tego Raju wciąż nas oddala? Umysł kusi nas zrozumieniem Boskości. Umysł podpowiada, że możemy stać się Boskim człowiekiem za sprawą kolejnej techniki, medytacji, wysiłku. Umysł nas zwodzi. Jedyną rzeczą do zrobienia by na powrót stać się Boskim Człowiekiem jest uwolnić się umysłu, pozbyć się jego ograniczeń, pozbyć się kłamstw na swój temat. Rozebrać się z umysłu, z jego iluzji, rozebrać się z tego, czym się nie jest. Odrzucić to, czym się nie jest.

 

Po wielu latach wiary we własną przypadkowość, mizerność pierwszym krokiem dla mnie na drodze do mnie – Boskiego człowieka – jest dostrzeżenie swojego uczestnictwa w Boskim Planie, swojej Planowości i swojego wielkiego miejsca. Wielokrotnie słyszałam zdanie „Świat bez ciebie nie były taki sam” Starałam się w nie uwierzyć, i nawet wydawało mi się, że w to uwierzyłam. Teraz dostrzegam różnice miedzy wiarą w to zdanie, a Prawdą.

 

Partner idealny

Gdy udaje się nam po raz pierwszy zobaczyć umysł i to jak jesteśmy w niego zaplątani, a nawet to, jak cała ludzkość jest mu podporządkowana, wtedy ta obrazowa szczęka opada na podłogę. Kilka razy spotkałam się wtedy z pytaniami: Ale dlaczego ja wcześniej tego nie widziałem? Dlaczego nikt inny tego nie zauważa? Tak rzadko udaje się nam zobaczyć owładający nami umysł, bo nie zostaliśmy nauczeni interpretować informacji w sposób poprawny, a dokładniej, zostaliśmy nauczeni interpretować je tak, by dostawać upragnione przez umysł rezultaty… masło maślane…. pora na przykłady.

Dla przykładu weźmy poszukiwanie partnera. Kiedyś gdy miałam siebie za nic, chciałam żeby ktoś mnie pokochał. Nie interesowało mnie kto to miałby być, chudy, gruby, biedny, bogaty – nie zależało mi na detalach – bo po prostu chciałam, żeby ktoś mnie w końcu pokochał. Pod tym kryła się moja potrzeba by ktoś inny udowodnił mi, że jestem warta kochania, by ktoś przełamał tę moją pewność, że nie jestem warta miłości.

Potem zaczęła się moja wielka przygoda z duchowością/pseudoduchowością, poszukiwaniem siebie, i budowaniem poczucia własnej wartości. I moja wartość zaczęła rosnąć, i poczułam się warta, że mogę, i że zasługuję na miłość i zaczęłam stawiać warunki. Poczułam że jestem warta wiele, więc chciałam dla siebie także partnera, który też będzie wartościowościowym i będzie znał swoją wartość. Stworzyłam sobie listę o tym jaki powinien być mój wymarzony partner. Oto lista kilku cech mojego wymarzonego partnera i cechy partnerów kilku moich klientów

Wymarzony partner:

  • mądrzejszy ode mnie, aby mnie inspirował
  • uduchowiony aby mnie rozumiał, i aby patrzył na życie w podobny do mojego sposób
  • o podobnych zainteresowaniach, abyśmy mogli spędzać dużo czasu na rzeczach które nas wspólnie interesują
  • przystojny – aby dla mnie był atrakcyjny
  • wyższy ode mnie – bo lubię mężczyzn wyższych od siebie
    Czy ta lista nie wydaje się być piękna? Chcę dla siebie dobrych, niematerialnych cech. Powyższe cechy to właściwie recepta na doskonałego partnera i udany związek. Po bliższym przejrzeniu się dostrzegłam, w tych pożądanych przeze mnie cechach, drugie dno. I nawet nie tak wiele czasu minęło, zanim moi klienci też to dostrzegli. A więc:
  • mądrzejszy ode mnie – czy nie potrzebuję przypadkiem dowodu, że jestem warta miłości i jeśli osoba którą uważam za mądrzejszą od siebie, Którą uważam za autorytet, mnie pokocha, to będzie to dla mnie dowodem, że jestem warta miłości, że jestem normalna? 
  • uduchowiony – czy nie chodzi o to aby partner mógł dostrzec moją niezwykłą głębie duchową? Aby pojawiła się w moim życiu kolejna osoba z którą mogłabym porozmawiać na duchowe tematy, abyśmy mieli ten sam typ duchowych znajomych, abym miała czyste sumienie wobec mojego ducha, że przecież zajmuję się duchowością i na dodatek mam uduchowiony związek, więc teraz moja dusza już na pewno jest szczęśliwa. Może chodzi oto aby mój partner nie pytał się mnie brutalnie, bez znajomości tematu, dlaczego nie żyję moim życiem tylko wciąż pochłaniam nowe wieści i „duchowe” pozycje książkowe? 
  • o podobnych zainteresowaniach – czy osobie podobnej do mnie nie będzie łatwiej mnie pokochać? Zgodnie z logiką podobieństwa się przyciągają, może więc jakaś podobna do mnie istota w końcu mnie pokocha, i może ktoś w końcu zaakceptuje mnie taką jaką jestem, nie uzna za inną, za dziwną – bo przecież będzie praktycznie moim odbiciem lustrzanym. I skoro ja jednak nie jestem taka doskonała to może mój partner powinien być podobnie niedoskonały, abyśmy mogli razem zmagać się z przeciwnościami świata. I może łatwiej nam będzie we dwoje stawić czoła okrutnym ludziom. 
  • przystojny – nigdy nie przyznałabym się publicznie do tego że musi być przystojny, i że najlepiej, żeby każda kobieta widziała w nim okaz piękna – bo wtedy okazałoby się że jestem „wybrana”, że muszę być specjalna, że musi być coś we mnie skoro ten piękny mężczyzna zdecydowała się ze mną być. Skoro jestem w związku z pięknym mężczyzną, i on mnie chce, pożąda i jest ze mną, to może to jest dowód na to że ja tez jestem piękna? 
  • wyższy ode mnie – w związku z tym, że jestem bardzo wysoką kobietą ,chciałam aby mój partner był wyższy ode mnie, żebym w końcu mogła się poczuć jak normalna kobieta. Zawsze górowałam nad innymi wzrostem, czułam się niezręcznie i nie do końca czułam się kobietą będąc wyższą i często silniejszą od mężczyzn. Czy więc ten wysoki partner w końcu udowodni mi że jestem normalna, że mogę być kobieca?

Czy ktoś nauczył cię właśnie w ten sposób rozszyfrowywać to czego oczekujesz? Czy partnerzy, o których marzyłeś zjawili się tacy jakich ich oczekiwałeś? Czy jeśli mieli wszystkie cechy przez ciebie oczekiwane to czułeś się szczęśliwszy? Czy przez to że byli tacy jak sobie zamarzyłeś czułeś się pełniejszy? Czy znikał w końcu ten strach, że nie jesteś normalny? Czy w końcu czułeś się warty miłości? Czy może jednak zamieniałeś się w osobę, która za wszelką cenę nie pozwoli odejść temu ideałowi i zdecydowałeś się zrobić wszystko co w twojej mocy aby, tę osobę zatrzymać? A może jednak nie czułeś się szczęśliwy i mimo, że osoba ta miała wszystko o czym marzyłeś, to czułeś że coś jest nie tak, izolowałeś się, sabotowałeś związek aby ta osoba cię zostawiła, i byś dalej mógł się pławić w poczuciu, że coś jest z tobą nie tak?

A może twój wymarzony partner nigdy się nie pojawił? Wciąż na niego czekasz odrzucając innych kandydatów. Czy czekasz na tego idealnego partnera? Czy zdajesz sobie sprawę jak wielką odpowiedzialność kładziesz na drugim człowieku żadając żeby cię uszczęśliwił, żebyś poczuł się warty miłości, żebyś poczuł się normalny? Czy możliwe jest aby drugi człowiek nam to dał, czy raczej jest to rzecz którą musimy dać sobie sami? Czy nie dlatego tak wiele związków się kończy, bo ludzie nie otrzymują w tych związkach rzeczy których tak bardzo pragną, a które są rzeczami których druga osoba nie jest w stanie im dać?

Czy zastanawiałeś się nad innymi twoimi oczekiwaniami? Czego oczekujesz? Czego oczekujesz po swoich rodzicach? Po pracy? Co ma ci dać wymarzony samochód? Jeśli jesteś kobietą, czego oczekujesz po ciąży? Co ma ci dać dziecko? Co ma ci dać kolejna porcja jedzenia?

Droga donikąd – czyli dlaczego nic nie działa?

Od wielu lat słyszę narzekania ludzi zajmujących się duchowością, New Age i każdą inną dziedziną samopomocy.

Narzekają głównie na to, że tak długo już się tym zajmują i nie widzą żadnych rezultatów, i że najbardziej dołujące jest to, że inni ludzie zupełnie nie mający pojęcia o duchowym rozwoju, zdają się żyć i być bardziej szczęśliwi, odnosić sukcesy osobiste, finansowe, zawodowe i miłosne.

Dlaczego tak się dzieje? No właśnie, dlaczego?

Mam wrażenie, że w końcu udało mi się odpowiedzieć sobie na to pytanie, a teraz postaram się przelać to na papier i mam nadzieję, że uda m się to zrobić w sposób zrozumiały. Zacznę od podstawowych założeń:

Założenie nr 1: potrzeba zmiany wynika z niezadowolenia ze stanu obecnego.

Sięgamy po pomoc, książkę, narzędzia, ćwiczenia czy afirmacje, gdy mamy dość naszej rzeczywistości, tego jak traktują nas ludzie, tego jak sami o sobie myślimy. Mamy tego po dziurki w nosie i uważamy to za złe lub za wymagające zmiany. Z nadzieją więc bierzemy jakieś narzędzie mające nam pomóc zmienić nasze życie, z oczekiwaniem i ekscytacją, że zmienimy się w inną, lepszą osobę. Wykonujemy ćwiczenie z zapałem licząc na pozytywne i pożądane rezultaty. Robimy i sprawdzamy, czy już działa, czy już coś pożądanego przez nas zaczyna pojawiać się w naszej rzeczywistości. Czujemy się naładowani energią.

Ale wraz z upływem czasu dostrzegamy, że to pierwsze wzniesienie i naładowanie energią zaczyna mijać. Czujemy, jakby czas podcinał nam skrzydła. I nigdzie na horyzoncie nie pojawiają się pożądane rezultaty. Nasza nadzieja i oczekiwanie pozytywnej zmiany zaczyna wygasać i zamieniać się w rozczarowanie. Dochodzimy do momentu, w którym uznajemy metodę za nieskuteczną i porzucamy ją. Znowu jesteśmy tym pierwotnym sobą, którego chcemy zmienić. Chcemy zmienić siebie tak bardzo, że wyszukujemy kolejne ćwiczenie czy metodę i cała praca nad zmianą siebie zaczyna się od początku.

Założenie nr 2: jest różnica między tym, co czujemy, a tym, co myślimy.

Każdy z nas czuje o sobie pewne rzeczy i fakty, i każdy z nas myśli o sobie pewne rzeczy i fakty. Czasem nie ma znaku równości między tym, co czujemy i myślimy. Często czujemy się gorsi, ale staramy się myśleć o sobie pozytywnie mając nadzieję, że pozytywne myśli o sobie zamienią się z biegiem czasu w pozytywne uczucia o sobie.

Czy tak się stanie? Raczej nie. Dlaczego?

Ponieważ nawet milionowe powtórzenie tej samej pozytywnej afirmacji nie ma żadnego przełożenia na uczucia. To tak jakbyś starał się dogadać z Chińczykiem nie znając chińskiego i nie wykazując żadnej ochoty i gotowości, by się go nauczyć.

Powtarzanie pozytywnych afirmacji powoduje rozdmuchanie ego. Rozdmuchane ego to nic innego, jak rozbieżność między tym, co czujemy na swój temat a tym, co o sobie myślimy. Mając rozdmuchane ego działamy jakbyśmy wierzyli w to, co o sobie myślimy. Czyli podejmujemy decyzje opierając nasze oczekiwania na tym co, o sobie myślimy, a rezultaty otrzymujemy zgodnie z tym, co o sobie czujemy.

Założenie nr 3: Każda pozytywna afirmacja na nasz temat jest jednocześnie nośnikiem pozytywnej i negatywnej myśli i energii.

Pomyśl sobie o czymś, co jest oczywistym faktem na twój temat. Np: Mam głowę. Mam dwie ręce. Moja ręka ma 5 palców. Jest to fakt. Gdy mówisz o czymś prawdziwym o sobie nie musisz używać przymiotników. Nie mówisz: „mam wspaniała głowę”. Masz głowę i koniec. Po prostu ją masz. Wierzysz, że ją masz. Ponieważ głowa zazwyczaj nie jest określona normami społecznymi, tak jak np waga, tusza, biust czy pośladki, to po prostu się nią nie zajmujesz.

Gdy natomiast chcesz schudnąć, a czujesz się grubym, to zaczynasz powtarzać np. taką afirmacje: „Jestem szczupły”. I oczekujesz, że nagle za sprawą tej afirmacji schudniesz albo za sprawa tej afirmacji przestaniesz czuć się gruby bez żadnej zmiany w swojej tuszy.

Jestem szczupły – to afirmacja pozytywna, bo przecież taki chcesz być, ale ona jednocześnie zawiera w sobie informacje że taki nie jesteś. Nawet jeśli nie ma w niej słowa: „gruby”, to ta afirmacja zawiera w sobie automatycznie coś w rodzaju echa: „Jestem szczupły – ale tak naprawdę jestem gruby”. I nie musisz tego słyszeć, ani powtarzać, bo to i tak w tym jest. To jest tym, co czujesz.

Przypomnij sobie, co czujesz na myśl o rzeczach, których nie czujesz? Nic! Nie myślisz o nich. Nie zawracasz sobie nimi głowy. Więc jak doprowadzić do tego, by w temacie np. tuszy czuć się tak, jak się czujemy na temat tego, że mamy głowę? O tym później.

Założenie nr 4: każdy człowiek ma moc tworzenia i u każdego człowieka proces tworzenia przebiega w ten sam sposób.

Proces tworzenia przebiega następująco: najpierw jest uczucie, potem jest myśl, następnie słowo, a ostatecznie czyn. Żaden proces tworzenia nie przebiega inaczej. Żadnego procesu tworzenia nie da się zacząć np od myśli, bo każdy proces tworzenia zaczyna się od uczucia.

Dlatego afirmacje nie działają, bo przeskakują pierwszy i najważniejszy etap: czucie. Ani powtarzanie afirmacji na głos, ani informowanie świata o tym, co chcielibyśmy, by było, nie zadziałają, jeśli ten proces pomija któryś z dwóch pierwszych etapów.

Założenie nr 5: czuciem nie da się manipulować.

Jeśli coś czujesz, to czujesz to i koniec. Jeśli czujesz się gruby, a chciałbyś poczuć się szczupły, już wiesz, że proces tworzenia zaczyna się od czucia. Aby schudnąć, najpierw musisz prawdziwie i sam z siebie poczuć, że jesteś szczupły, by potem to uczucie zaczęło formułować się w myśl. Dopiero potem ta myśl staje się na tyle silna i wystarczająco natrętna, że udaje nam się ją świadomie wyłowić z morza naszych myśli i wyartykułować.

Gdy już mówimy o sobie jako o osobie szczupłej, to patrząc w lustro widzimy się szczupłymi. I jak pisałam wyżej – nie da się po prostu zaszczepić w sobie pozytywnej myśli. Etap tworzenie przebiega inaczej. Dlatego też niektórzy starają się schudnąć przez połowę swego życia i jedyne, co uzyskują, to efekt jojo.

Z połączenia powyższych założeń wychodzi mniej więcej taka historia:

Jest to, co o sobie czuję, i to, co chciałabym o sobie czuć. Za sprawą wszelkich dostępnych metod staram się siebie zmienić, ale w każdym moim pozytywnym ćwiczeniu i myśli na mój temat jednocześnie kryje się niewypowiedziana negatywna, zaprzeczająca myśl, czyli to, co chcę zmienić. Afirmuję więc pozytywny i negatywny aspekt.

Ćwiczenie polega na myśleniu i nie jest w stanie zmienić mojego czucia. Im większą mam nadzieję, że ćwiczenie zadziała, tym bardziej rozczarowana się czuję, gdy nie widzę pozytywnych rezultatów. Za sprawą procesu tworzenia moja przyszłość będzie wyglądała tak, jak to teraz czuję. A teraz czuję niezadowolenie z tego, kim jestem (bo chcę to zmienić), a także rozczarowanie metodami i sobą, bo zmiana nie udała się w kolejnym ćwiczeniu.

To uczucie po jakimś czasie stanie się myślą, potem zacznę o tym mówić, a ostatecznie też tak się zachowywać, czyli moja rzeczywistość stanie się przeciwieństwem tego, do czego dążę. Na dodatek rzeczywistość będzie gorsza niż była w punkcie wyjścia i wtedy poczuję, że jest gorzej i że jest zupełnie źle i że dla mnie nie ma nadziei, potem będę to o sobie myśleć, potem będę tak o sobie mówić, a potem moje działanie będzie to udowadniać i mi i światu, i potem znowu poczuję się już najgorzej na świecie i będę tak o sobie myśleć…. i tak w koło Macieju.

Ile osób jest w stanie sobie przypomnieć, jak wyglądał początek naszej duchowej drogi?

Nasza przygoda z duchowością zaczęła się od zwykłych problemów typu „nie mogę znaleźć chłopaka”, „chciałabym lepszą pracę”, „chciałabym schudnąć” – a jak nasza rzeczywistość wygląda teraz?

Odczuwamy jakiś bliżej niesprecyzowany ciężar, zupełny brak nadziei przerywany ekscytacją związaną z nową metodą lub oczekiwaniem na cud.. Często poczucie bezsensu życia, u wielu pragnienie śmierci i ucieczki od rzeczywistości, która z każdym dniem wydaje się coraz bardziej nieznośna.

Czy jest na to jakieś sposób?

Ano jest.

Odwróć swoją uwagę od potrzeby zmiany samego siebie i tego, że chcesz zmiany. Wyrwij się z tego błędnego koła poprzez przekierowanie uwagi na to, co w efekcie utworzy nowy pozytywny proces tworzenia.

Przekieruj uwagę na miłość. Zatop się w miłości, oblewaj się miłością, stawaj się miłością, przypominaj sobie miłość, czuj miłość, zaufaj miłości, przywołuj uczucie miłości i rób to jak najczęściej, a resztę pozostaw. Reszta nie jest ważna. Nie oczekuj żadnych rezultatów. Nie rób tego z myślą o korzyściach i oczekiwaniu tych korzyści.

Rób to ot tak po prostu – tak jak się oddycha, nie myśląc o oddychaniu.

Wiele osób ma za sobą doświadczenie śmierci klinicznej i przechodzenia przez białe, pełne bezgranicznej miłości światło, i opowiadają , jak cudownie się czuli w tym świetle.

A gdyby tak przywoływać do siebie ten stan bezgranicznej miłości i akceptacji i pławić się w nim jak najczęściej, to jakie myśli zaczną w nas pojawiać? Będą to myśli pełne miłości i akceptacji. Zamienią się w słowa, a te z kolei w czyny, które zmienią naszą rzeczywistość.

Co jeśli nie masz w swoim doświadczeniu śmierci klinicznej?

Możesz wtedy przywoływać do siebie to uczucie, gdy patrzysz na śpiące dziecko, na bawiące się dzieci i zwierzęta.

Możesz przywołać do siebie uczucie wdzięczności, im głębszej tym lepiej.

Gdy poczujesz się wdzięczny nawet za to, że tysiące lat temu ktoś wymyślił koło, gdy poczujesz się tak bezgranicznie wdzięczny, zaczniesz formować myśli oparte na wdzięczności i miłości, potem słowa, czyny, a następnie stworzysz sobie rzeczywistość opartą na miłości i wdzięczności.

Ciekawe, czy teraz myślisz o tym, czy uda ci się dzięki temu schudnąć albo zmienić prace na lepszą, zarabiać więcej pieniędzy, znaleźć kochającego partnera?

Bardzo możliwe, że dzięki tej metodzie to Ci się nie uda. Ale przynajmniej odwrócisz swoją uwagę od tego, skupisz się na czymś innym i bardzo możliwe, że pozwolisz Bogu działać.

Nie wiem, czy słyszałeś: „jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, powiedz mu o swoich planach”.

Może w końcu zaprzestaniesz tego usilnego działania w kierunku, który wcale nie jest dla ciebie ważny, i pozwolisz, by ta miłość, którą się otaczasz, przyniosła miłość w wymiarze fizycznym.

Możliwe, że czując tę miłość, poczujesz miłość do siebie.

Czując miłość zaczniesz emanować miłością i być dla niej magnesem.

Będąc miłością zaczniesz wibrować jak miłość i Bóg i droga do tego, czego NAPRAWDĘ pragniesz, skróci się niesamowicie. Przestaniesz chcieć zmieniać siebie i uciekać od samego siebie. Zaczniesz przyciągać rzeczy i zdarzenia, o których nie przypuszczałeś, że właśnie one są darem dla Ciebie od kochającego Boga.

A ponieważ przestaniesz oczekiwać jakiś konkretnych zmian, o które Ci chodzi, przyjdą do ciebie rzeczy, które mają do Ciebie przyjść. Bóg przestanie się śmiać z Twoich planów i pokaże Ci to, co On dla Ciebie zaplanował.

 

Monika

San Diego, California

Dlaczego wciąż zadaję pytania?

Kolega zapytał mnie dlaczego w moich artykułach wciąż zadaje pytania, dlaczego coraz mniej piszę o sobie i jak to było ze mną w opisywanych przeze mnie sprawach. Pytania zadaję dlatego bo nie mam na nie jednoznacznej odpowiedzi, tzn nie mam takiej odpowiedzi, która przelana na słowo pisane, miałby jakiś sens. Mam odpowiedzi w sobie, są to moje odpowiedzi, dotyczą tylko mojej osoby i mojego życia. Nie widzę większego sensu w zalewaniu innych moimi odpowiedziami, podpowiadaniu tego co jest prawdą a co nią nie jest. Moje odpowiedzi są moją prawdą i nie muszą być prawdą innych. Nie chcę też być kolejną osobą serwującą innym zewnętrzną prawdę, prawdę innych ludzi, czy wiedzę książkową.

Jest tyle książek, mają w sobie tyle wiedzy. Nie wiem czy jestem w stanie napisać coś nowego, coś o czym nikt inny wcześniej by nie napisał. Dla mnie osobiście napychanie kolejnymi porcjami wiedzy przynosi więcej szkody niż pomocy.

Tak dla przykładu: Miałam ostatnio klientkę, która przyszła po pomoc, ale nie pozwalała sobie pomóc. Ta dziewczyna miała niesamowitą wiedzą, wyglądało na to że przeczytała wiele, wiele książek. Na każde moje pytanie odpowiadała, że ona o tym wie, czytała o tym i że to jej na pewno nie dotyczy. Ani razu nie podjęła wysiłku, by odpowiedzieć na pytania które zadawałam. Ani razu nie pokusiła się o poczucie odpowiedzi. Ona te odpowiedzi wymyślała, pomagając sobie nabytą z książek wiedzą. Z mojej perspektywy wyglądało to tak, że każde przeczytane mądre słowo, stanowiło kolejną cześć zbroi w którą się odziała. Właśnie tak postrzegam wszystkich oczytanych. Mają tak wiele wiedzy, nabytej mądrości książkowej, tak wiele informacji, że praktycznie niemożliwym staje się przebicie przez skorupę którą sobie z tej wiedzy utworzyli. Ta wiedza jest jak sterydy dla ich umysłu, napędza go, pozwala dyskutować, odpowiadać na każde pytanie, zagłuszając odpowiedzi serca.

Zadaję tyle pytań dlatego, bo uważam że serce automatycznie odpowie na każde pytanie. Możliwe, że nie odpowie pełnym zdaniem, a zrobi to tylko za pomocą impulsu. Możliwe, że chwile potem umysł będzie się starał zagłuszyć ten impuls kontrargumentami, przykładami, sprzeciwem w każdej postaci. Ale sam fakt że pojawił się impuls z serca jest bardzo znaczący. Mam też nadzieje, że im więcej jest pytań, tym bardziej znudzony będzie umysł, tym mniej będzie mu się chciało odpowiadać, a serce i tak odpowie pyknięciem czy impulsem. Wierze w to, że w pewnym momencie, tych pyknięć serca będzie tak dużo, że umysłowi nie da się tego zagłuszyć.

Przyznaję, że praktycznie zaprzestałam czytania literatury duchowej. Tylko kilka książek wciąż czytam i to z wielką namiętnością i które to książki są jak balsam dla mojego serca. Przy tej właśnie okazji chciałabym polecić książki Władimira Megre „Anastazja”. Jest to seria, na razie ośmiu książek, napisana bardzo prostym językiem, opisująca proste rzeczy i zjawiska. Od razu mówię, że książki te nie dają żadnej pożywki umysłowi i dlatego wiele osób poszukujących kolejnej porcji czystej wiedzy, te książki odrzuca.

Serię tą poleciłam praktycznie każdej znajomej osobie i czasem zaskakiwały mnie informacje zwrotne które od nich otrzymywałam. Ktoś tam nie przeczytał książki bo nie podobała mu się okładka. Inna osoba w księgarni otworzyła książkę na przypadkowej stronie i przeczytała kilka zdań i te zdania nie miały dla niej sensu, wiec zniechęciła się do książki. Jeszcze ktoś przeczytał ostatnią cześć i nie za bardzo ją rozumiał. Ja osobiście dostałam tę książkę na urodziny i musiało minąć kilka miesięcy zanim po nią sięgnęłam. Myśli, które miałam a które powodowały te opóźnienie, były niesamowite. Tak, jakby mój umysł podpowiadał mi, że książka jest do niczego i że nie warto po nią sięgać. Tak samo jak, moim zadaniem, umysły tych innych osób kazały im osądzać książkę po okładce lub kilku zdaniach wyrwanych z kontekstu. Tak często umysł zrobi wszystko aby nie dopuścić do nas tego, czego na prawdę potrzebujemy.

Ważne też aby, po przeczytaniu tych książek czy ich fragmentu, zadać sobie pytanie o to jak się czujesz po jej przeczytaniu, a nie o to co o tej książce myślisz. Gdy zadasz pytanie o to, co myślisz to skontaktujesz się z opinią twojego umysłu na ten temat. Zadaj sobie wiec pytanie o to jak się czujesz po przeczytaniu? Czy czujesz się inaczej niż przed tym jak do tej książki zasiadłeś? Jakie uczucia w tobie zagościły?

Czasem jeszcze znajomi podsyłają mi fragmenty książek czy przekazów, które na nich zrobiły wielkie pozytywne lub negatywne wrażenie. Muszę przyznać, że treść tych przekazów mnie zaskakuje i to dość negatywnie. Nie tylko ja zauważam, że przekazy coraz częściej nie przekazują prawdy. Najczęściej dają ludziom kolejny powód by szukać przyczyny swoich nieszczęść w innych.

Sama jeszcze nie dawno tłumaczyłam przekazy Tobiasza i wciąż dźwięczą mi w głowie zdania o tym, że bierzemy na siebie myśli i problemy innych. Gdy wtedy tłumaczyłam ten tekst, to wydawało mi się to takie piękne. Było tym czego potrzebowałam – zapewnieniem, że moje problemy nie są moimi problemami, że zawinił ktoś inny a ja jestem tylko ofiarą. Jestem ofiarą tego kogoś albo ofiarą tej części mnie, która zdecydowała się wziąć problemy innych na siebie. Z myślą, że jestem ofiarą, że mam na sobie problemy innych, niewiele mogę zrobić. Mogę powiedzieć, że chciałam podoświadczać problemów innych związanych z brakiem pracy czy z biedą, ale czy jest to powód dla którego nie mam teraz pracy czy też jestem biedna? Jeśli faktycznie nie mam pracy i cierpię biedę, to czyj to jest problem? Innych czy mój? Jeśli rzeczywiście wzięłam od innych jakiś ich problem – przykładowo biedę – to zrobiłam to tylko dlatego, że miałam w sobie zapotrzebowanie na ten stan. Przyciągnęłam tę biedę, bo moje wewnętrzne ograniczenie, przyciągnęło te zewnętrzne ograniczenia. Nie jest w stanie przyjść do nas nic, na co nie mamy wewnętrznego zapotrzebowania.

Ostatnio otrzymałam interesujący fragment o tym, że często negatywne myśli które słyszymy w głowie są myślami które ktoś inny o nas myśli. Niestety w tej dziedzinie wciąż nic się nie zmieniło: jeśli masz w głowie negatywne myśli czy uwagi na swój to, są to twoje myśli na twój temat. Za każdym razem gdy wmawiasz sobie, że ta negatywna myśl o tobie jest tym co ktoś inny o tobie pomyślał, odbierasz sobie tym szanse na dowiedzenie się czegoś o sobie. Masz w swojej głowie negatywną informację na swój temat, więc możesz się tym zająć, coś z tym zrobić. Wtedy kiedy te informacje nazywasz myślami innej osoby o tobie – to nie wiele możesz z tym zrobić – bo nic nie da się zrobić z tym co ktoś inny o tobie myśli i zapewne do końca życia będziesz wysłuchiwać tych negatywów.

Ciekawi mnie jedna rzecz: osoby które faktycznie i do końca uporały się ze swoją niską samooceną, nie słyszą w głowie negatywnych myśli na swój temat. Nie mają manii prześladowczej że ktoś inny o nich źle myśli. Ja sama jestem tego przykładem – jestem osobą która miała bardzo niską samoocenę. Dużo czasu zajęło mi pozbycie się jej i nabycie prawdziwej opinii na swój temat. Nie objawia się to tym, że teraz słyszę same pozytywy w mojej głowie albo słyszę w głowie pozytywne myśli innych o mnie. Teraz mam świadomość że nie jestem punktem centralnym myśli innych osób, że nie jestem osobą o której plotkują. Wiem, że ludzie mają ciekawsze zajęcia niż myśleć negatywnie czy pozytywnie na mój temat. Tak samo jak ja mam ciekawsze zajęcia niż myśleć o kimś pozytywnie czy negatywnie. Ja sobie po prostu jestem. Jestem jaka jestem i dobrze mi ze sobą. Ale gdybym zdecydowała się wytwarzać i wierzyć w iluzje, że ludzie o mnie myślą, krytykują mnie, obgadują to wtedy bardzo krótka jest droga od iluzji do rzeczywistości. Wtedy wręcz zmuszałabym innych by o mnie myśleli, moją energia wywierałabym presję, wręcz błagając ich dusze o to by dostarczyli mi to, w co tak usilnie wierzę. Osoba która nie ma lęku przed byciem ocenioną przez innych – nie jest przez innych oceniana.

Kiedyś bardzo chciałam być jasnowidzem, wiedzieć co inni myślą. Teraz wiem, że pragnęłam tego by upewnić się czy myśli innych o mnie, są na prawdę aż tak negatywne jak mi się wydawało. Nawet ludzie którzy mówią, że słyszą co inni myślą, widzą ich myśli czy nastawienie – używają do tego czakry trzeciego oka, czyli czakry myślokształtów. A czym są myślokształty? Czyli wygląda to mniej więcej tak, że osoba jest zanurzona we własnych ograniczeniach i właśnie z tej perspektywy stara się usłyszeć czy zobaczyć co myśli inna osoba. Albo może jeszcze inne porównanie: to wygląda tak jakby osoba która stara się poznać myśli innych, miała na nosie magiczne lustrzane okulary, które pozwolą jej poznać tylko te myśli, które są lustrzanym odbiciem tego co ta osoba ma w sobie. Czy jest możliwe, że ta osoba usłyszy to co naprawdę jest tym co druga osoba myśli, czy tak naprawdę dostrzega swoje własne ograniczenie w głowach innych? Jedynym „mechanizmem” pozwalającym poznać prawdę drugiego człowieka, jest serce. Serca nie da się zmanipulować aby powiedziało nam rzeczy, które chcemy usłyszeć, aby pokazało nam rzeczy, myśli które na nasze własne żądanie będą nas krzywdzić.

Jak czujesz, co inni o tobie myślą? Jaki masz dowód, że ludzie faktycznie tak o tobie myślą? Czy może jednak są tam twoje myśli na twój temat? Często tak długo pracujesz nad sobą, nad swoją samooceną, aby była w końcu pozytywna? Czy myślisz, że jeśli twoja praca nad tym trwa już miesiąc, rok, dekadę to znaczy że twoja samoocena już jest pozytywna, a te myśli które słyszysz nie mogą być twoje ze względu na twoją pracę nad tym tematem? Czy na pewno? Czy może jeszcze, po prostu, do końca nie rozprawiłeś się z jakąś negatywną myślą na swój temat? Jakie masz korzyści z tego, że według ciebie inni o tobie myślą, rozmawiają? Czy czujesz się przez to osobą wartą zainteresowania – bo inni o tobie myślą, nawet jeśli to myślenie jest negatywne? Czy czujesz się osobą kontrowersyjną – bo wydaje ci się, że ludzie myślą o tobie negatywnie? Czy czujesz że jesteś widoczny i zauważalny dla innych, bo wydaje ci się że o tobie myślą? Kiedy będziesz gotowy poczuć się osobą interesującą, nawet jeśli inni nie dają ci dowodów na to, że się tobą interesują? Kiedy poczujesz się interesujący tak po prostu? Interesujący dla siebie a nie dla innych?

Dlaczego, zamiast rozprawić się ze swoimi ograniczeniami, pozbawiasz się takiej możliwości mówiąc, że to są ograniczenia innych, myśli innych, opinie innych? Przecież jeśli masz je w sobie, to one są przede wszystkim Twoje.

Jestem lepszą kapustą

Ja po prostu jestem lepsza. Jestem ładniejsza niż inne – i mimo, że nikt inny tego nie potwierdzi, to wiem że jestem ładniejsza. Jestem mądrzejsza niż inni – i ci inni czasem zaskakują mnie swoja mądrością, a ja siebie zaskakuję swoim zacofaniem, ale to tylko wyjątek który potwierdza regułę – że jestem mądrzejsza. Jestem taka inna niż wszyscy, taka wrażliwsza, czulsza, taka bardziej głęboka – nikt nie jest na takim poziomie głębokości i wrażliwości jak ja. Jestem bardziej utalentowana – i mimo, że nie mam żadnego konkretnego talentu, to i tak jestem bardziej utalentowana od innych. Mam lepszy gust – i mimo, że sama się najciekawiej nie ubieram, to przecież wiem co jest ładne a co nie jest – i wiem, że ludzie powinni się na mnie wzorować, bo lepszego gustu niż mój, nigdzie nie znajdą.

A co się kryje pod tą – „najlepszą” ? Gdyby ta postawa, że jestem najlepsza zniknęła, to co mi zostanie? Strach, że jestem gorsza, że wcale taka mądra nie jestem i że wybierałam życie w iluzji żeby czuć się lepiej, że wcale taka piękna nie jestem i starałam się wypatrywać brzydotę w innych żeby samej poczuć się lepiej. Okaże się, że wcale nie mam tak wiele ludziom do zaoferowania, że ludzie wcale nie chcą mojej pomocy, bo całkiem dobrze sobie radzą. Ale wybierałam życie w iluzji, że ja radzę sobie lepiej, że mam innym pomagać, że mają brać że mnie przykład – tylko po to, by nie zobaczyć szarości i ubogości mojego własnego życia. Wolałam skupić się na zastanawianiu się dlaczego inni nie biorą że mnie przykładu, niż zająć się własnym życiem, żyć tym życiem na 100% i być w pełni sobą.

A co się kryje pod tym że jestem gorsza? Pod tym strachem, że nic nie mam do zaoferowania, że jestem bardziej szara niż mysz?

Jesteśmy jak kapusta. Każda nasza „prawda” o nas jest jak liść, który przykrywa kolejny liść, czyli kolejną „prawdę ”. A liści jest wiele i zwariować można zastanawiając się nad tym jacy naprawdę jesteśmy, który liść jest bardziej prawdziwy. Często wybieramy myślenie o sobie w jakiś sposób i stosujemy afirmacje, aby zacząć wierzyć w to co chcemy wierzyć. Ale najczęściej afirmacje są jak kolejny liść, który ma przykryć te inne mniej atrakcyjne liście.

Może twoim wierzchnim liściem jest ten który mówi, że jesteś lepszy i wybiórczo czerpiesz informacje ze świata aby to potwierdzić. Możliwe że twoim wierzchnim liściem jest ten, że jesteś gorszy – więc używasz wybiórczych przykładów ze świata by to sobie udowodnić. Każdym przykładem osoby odnoszącej sukces katujesz siebie, jesteś w stanie użyć każdego wydarzenie by udowodnić sobie, że coś z tobą jest nie tak. Czasami nie możesz się zdecydować co o sobie myśleć – jednego dnia czujesz się panem świata, ponadczłowiekiem, a drugiego dnia spadasz na dno uważając się za ostatnie byle co. Nie możesz się zdecydować w które kłamstwo o sobie wierzyć bardziej.

Tak na prawdę boimy się uchylić kolejnego liścia, boimy się spojrzeć w głąb siebie aby przypadkiem nie okazało się, że to co ukrywamy sami przed sobą, jest faktycznie straszne. Ale to tylko kolejny liść. Prawda o każdym człowieku jest piękna.

Gdzie jest ta prawda? Jak do niej dotrzeć?

Prawda tkwi w głąbie. Każda kapusta ma swój głąb – środek, do którego podoczepiane są liście – i w tym środku zapisana jest prawda o nas. Nie jest tym to kłamstwo, że jesteśmy lepsi, nie jest tym też ten fałsz że jesteśmy gorsi. Prawda o każdym człowieku jest identyczna. Każdy człowiek jest taki sam. Każdy człowiek jest dobry i jeśli nie czujesz się dobry to znaczy, że nie dotarłeś jeszcze do środka siebie a wciąż otaczasz się jakimś liściem. Człowiek jest pełnią, ma w sobie wszystko, człowiek z natury jest szczęśliwy i radosny i nie potrzebuje nic, by czuć pełnię szczęścia i radości. Jeśli nie czujesz tej pełni, to zapewne wierzysz w jakieś kłamstwa o sobie, wierzysz że masz coś, albo że nie masz czegoś, co pozwalałoby ci czuć się szczęśliwym. Wierzysz, że urodziłeś się niepełny. Wierzysz że zostałeś stworzony z brakami, że nie jesteś doskonały. Ale to nie jest prawdą. Urodziłeś się doskonały. W każdym wcieleniu rodziłeś się doskonały, pełny, rodziłeś się bogiem. Jeśli tego teraz nie czujesz, to dlatego, że bardzo silnie wierzysz we wszystkie swoje liście, wierzysz we wszystkie kłamstwa na swój temat, wierzysz we wszystkie fałszywe ograniczenia ciebie dotyczące – i boisz się, że to jest prawda.

Wybierasz myślenie, ze gdybyś wyglądał inaczej, był niższy wyższy, chudszy, grubszy, to byłbyś szczęśliwszy. W osiągnięciu szczęścia przeszkadza nam kraj w którym się urodziliśmy, miasto, dzielnica. Przeszkodą jest czas w którym się urodziliśmy – bo gdybyśmy się urodzili 10 lat wcześniej albo 10 lat później, to wszystko byłoby lepiej i inaczej. Za przyczynę nieszczęścia uważamy nasze imię – bo brzmi dziwacznie albo nie podoba się nam pod kontem numerologii. Data naszego urodzenia też nas krzywdzi – używamy astrologii jako kata – to przeklęte ustawienie planet. Nasz znak zodiaku jest kolejnym wielkim ograniczeniem. Gdybym tylko była baranem – to moje życie byłoby takie proste. Wygląda na to, że cały wszechświat się sprzysiągł aby nam spartaczyć życie. Ale to wszystko nieprawda. To nasz umysł wyszukuje kolejne dowody na to, że przyczyna naszego nieszczęścia powodowana jest warunkami zewnętrznymi które nas ukształtowały. Czy ustawienie planet jest w stanie jakoś wpłynąć na naszą boskość, na nasz niezmienialny, prawdziwy, boski środek? Czy jest coś, co może nam tę boskość odebrać albo przyćmić? Człowiek jest w stanie uwierzyć w iluzje i w kłamstwo i naoszukiwać się, że jego boskość jest przyćmiona. Ale to tylko iluzja. Boskość jest nieprzyćmiewalna.

Zapewne masz jakiegoś idola, którego życie jest dla ciebie przykładem. Czy wiesz że jesteś dokładnie taki sam jak ta osoba – a jedyne co was odróżnia, to iluzje w które wierzycie na swój temat? To co ciebie dzieli od osoby, którą chciałbyś być, to strach że jesteś inny, że jesteś gorszy i że jesteś niedoskonały.

Czy jest jakaś metoda by rozebrać się z liści i dotrzeć do swojego środka? Czy da się pozbyć tych kolejnych nawarstwionych kłamstw bez przyjrzenia się im? Nie wiem. Wiem natomiast, że świadomość kłamstwa je rozpuszcza.

Często siadam i wyobrażam sobie spływającą na mnie prawdę . Wyobrażam sobie ją jako białe światło które niczym surowica spływa z góry i poprzez moją głowę płynie do serca. Serce transformuje i wysyła tą prawdę tam, gdzie są iluzje i bloki we mnie powodując, że one się kruszą a do mojej świadomości docierają informacje o kolejnych kłamstwach i pozwalam im wtedy odejść. Gdy tylko wpadam w pułapkę mojego umysłu i zaczynam grać w tą grę, jestem gorsza/jestem lepsza, staram się jak najszybciej zobaczyć w tym grę. Gdy tylko poczuję się gorzej – staram się w tym dostrzec kolejny liść kapusty, kolejną warstwę. Staram się nie zagłębiać w to kłamstwo, nie babrać w nim masochistycznie, tylko traktować to jako informacje od mojego serca do świadomości o tym, którego kłamstwa się właśnie pozbywam.

Moja mama zawsze powtarzała, ze głąb kapusty ma najwięcej witamin, że jest najzdrowszy, obierała mi go z liści i dawała do jedzenia niczym najlepszy przysmak. Dość ciekawe jest to, że gdy większość osób gotuje coś z kapusty, to używa głównie liści, czy to do bigosu czy do gołąbków, a środek kapusty wyrzuca bo jest za twardy. Czy nie jest to analogią do naszego życia? Zajmujemy sie liśćmi, czyli kolejnymi warstwami kłamstw o nas – a głąb, to centrum, tą twardą opokę nas samych, wyrzucamy.

Szybkość marzenia

W jednej z moich ulubionych książek przeczytałam o czymś, co w skrócie przedstawię tu jako „szybkość marzenia” i chodzi tu mniej więcej o to, jak szybko jesteśmy w stanie wyprodukować w głowie konkretne marzenie. I że tylko szybkie marzenia mają możliwość spełnienia się.

Zupełnie tego nie mogłam zrozumieć, ale czułam, że to jest bardzo ważne, więc ta teoria wierciła mi dziurę w brzuchu, aż w końcu ją poczułam w sobie i zrozumiałam.

O niektórych rzeczach marzy mi się łatwiej, a o innych trudniej. Kiedyś wizualizowałam sobie nową, upragnioną pracę i nie mogłam sobie jej wyobrazić tak, bym miała poczucie, że jest w zasięgu mojej ręki. Moje marzenie, plan który snułam, miał tyle niedociągnięć, że po prostu wiedziałam, że niemożliwe jest bym dostała pracę o której marzę. Są natomiast takie rzeczy, że gdy o nich marzę, to często w czasie krótszym niż sekunda pojawia mi się ich wizja, która jest genialnie zaplanowana i to dlugoterminowo – i od tej wizji rozchodzą się inne wizje.

Teraz czas i wysiłek, który spędzam na marzeniu, jest dla mnie wskaźnikiem tego, czy to marzenie wypływa z mojego serca czy z umysłu. Gdy marzenie idzie mi szybko, to oznacza to dla mnie, że jestem na dobrej drodze, że w marzeniu używam mojej boskiej intuicji. A to, że wszystko w nim wydaje się być genialne, proste i realne, jest spowodowane tym, iż wskoczyłam na tor Wielkiego Planu, w którym każda część Wszechświata i każda istota będzie mi pomagać.

Gdy natomiast moje marzenie idzie mi powolnie, spędzam na nim minuty, dziesiątki minut, i wciąż jakoś tak jest nierealne, i wciąż mi czegoś w nim brakuje – to oznacza to, że staram się robić coś wbrew swojemu sercu. Że kieruje mną mój umysł, pragnienia, które tak naprawdę nie są moje. I marzę o czymś, co wydaje mi się, że mnie uszczęśliwi, a tak naprawdę uzyskam odwrotny efekt.

Kiedyś marzyłam o posadach w wielkich firmach. Miały to być odpowiedzialne stanowiska, gdzie mogę sobie porządzić ludźmi, wykazać się, być niezależną i mieć podwładnych. W tych marzeniach też chodziło mi o to, by zaspokoić wizje moich rodzicow dotyczące mojej przyszłości. Oni marzyli o dobrej, bezpiecznej i znaczącej posadce dla mnie. Ich marzenia stały się moimi marzeniami – gdy tak naprawdę są dalekie od tego, czego dla siebie pragnę.

Tak naprawdę ja nie lubię czuć się odpowiedzialną, nie lubię wielkich zleceń, nie lubię presji, nie lubię zarządzać ludźmi i nie lubię mieć przełożonych nad sobą – więc to zdecydowanie nie były moje marzenia.

Zauważyłam, że mam dwa typy marzeń – takie, o których nie marzę, bo to są za dobre i zbyt wspaniale marzenia aby mogły się dla mnie ziścić – drugi rodzaj marzeń to te, które świadomie sobie narzucam, bo wydają mi się realistyczne.

Okazało sie, że te wspaniałe albo zbyt wspaniałe dla mnie marzenia są tym, o czym marzy moje serce, i że tak naprawdę łatwiej będzie mi je osiągnąć niż jakiekolwiek marzenie wymyślone przez mój umysł. Do realizacji marzenia potrzebna jest współpraca wszechświata – a wszechświat nie zrobi nic, by nas skrzywdzić. Więc nie pomoże nam w realizacji marzenia, którego tak naprawdę dla siebie nie chcemy. Więc nie marnujmy na te marzenia czasu!

Czasem wpadam w pułapkę, gdy przypominam sobie, że mam marzyć o czymś wielkim, a nie o tych byle jakich marzeniach. Marzyć o czymś wielkim, to nie znaczy marzyć o stanowisku, które znacznie przekracza nas potrzebnymi do niego kwalifikacjami, to nie znaczy marzyć o wielkim domu z dwunastoma pokojami i Lamborghini w garażu. To znaczy marzyć o tym, czego naprawdę chcemy, marzyć o tym, o czym śpiewa nam dusza.

Ja zawsze marzyłam o dużym luksusowym domu z widokiem na plażę. I wydawało mi się, że to jest to moje najprawdziwsze marzenie. Przechodząc koło takich domów rozpływałam się w zachwycie i myślałam, że ich właściciele są wielkimi szczęściarzami. Okazało się jednak, że taki dom to nie jest moje prawdziwe marzenia. Moim prawdziwym marzeniem jest mały domek, porośnięty pnączami wina, gdzieś na jakiejś polanie w górach. I gdy tylko skontaktowałam się z moim prawdziwym marzeniem, od razu pojawiły się widoki na to, by mieć to o czym marzę. Natychmiast pojawił się plan, jak to zrobić, by właśnie taki dom sobie kupić. I wszystko stało się proste i możliwe.

Nie mam tu na myśli tego, by marzyć o rzeczach prostszych, mniejszych czy tańszych – ale to, by marzyć o tym, czego się tak naprawdę chce.

Dobrymi pytaniami, by odkryć to, czego się tak na prawde chce, jest:

  • Gdyby wszystko było możliwe, to jak wyglądałoby moje życie?
  • Gdybym mógł zaplanować moje życie od nowa, jak by ono wyglądało?
  • Czy to, czego pragnę dla siebie, to są moje prawdziwe marzenia, czy może nauczyłem się o tym marzyć, albo wypada o tym marzyć, albo zasugerowałem się tym, o czym wszyscy marzą?
  • Czy moim marzeniem uszczęśliwię siebie, czy może po prostu lepiej wypadnę w oczach innych?

Problem i rada

Jednym z doskonałych sposobów by lepiej poznać siebie jest obserwowanie przychodzących do nas ludzi. Ludzie przychodzą do nas z problemami, nie po to byśmy pomogli im rozwiązać problem, ale po to, byśmy dostrzegli ten problem w sobie i go w sobie rozwiązali. Brzmi to dziwnie.

Gdy dzwoni do nas zapłakana koleżanka – to jedyną intencja, jaką ona ma, jest uzyskanie pomocy od nas. I ona tej pomocy faktycznie potrzebuje i my jej ją dajemy najlepiej jak potrafimy i wszystko jest tak, jak być powinno. Ale z perspektywy Wielkiego Planu – ta koleżanka zwraca się właśnie do nas nie przypadkowo. W tym naprawdę jest misternie ukryty Wielki Plan. Koleżanka przychodzi do nas pokazując nam to, co mamy w sobie. I gdyby tak właśnie patrzeć na przychodzących po pomoc, to nasza nauka o nas samych, nabierze nowego, szybszego tempa.

Tak samo jest z dawaniem rad. To, co wypływa z naszych ust jako rada dla kogoś, jest tak naprawdę informacją od nas, dla nas. I gdybyśmy tylko posłuchali siebie, gdybyśmy tylko zastosowali się do własnych rad …

Więc, gdy ktoś przychodzi do nas po pomoc – przypatrzmy się mu – i doszukajmy się w nim siebie. Tak, jakby ta osoba była naszym przedłużeniem. Albo tak, jakby ta osoba przynosiła do nas bezcenne informacje o nas samych.

Za każdym razem, gdy robię coś przeciwnego – czyli patrzę na osobę z problemem i zastanawiam się jak można mieć taki problem i rozpaczać, albo jak można doprowadzić do takiego problemu czy stanu – moja ciekawska dusza nie czeka długo żeby mi pokazać, że można. Ta moja dusza decyduje się odpowiedzieć mi na moje pytanie tym, że właśnie można i dokładnie pokazuje mi jak można. Czyli w niewielkim czasie sama, na własnej skórze, doświadczam identycznego problemu. Dlatego teraz, gdy pojawia się w moim życiu czyjś problem, rozwiązuję go w sobie zanim stanie się faktycznym problemem. Unikam tym wielu emocji, stresu i szamotania się.

Wiele możemy się nauczyć o innych, traktując ich jako lustro nas samych.

Zdarzyło się kiedyś, że kilka moich koleżanek wpadło – czyli przypadkowo zaszło w ciąże. Ja jako osoba roztropna, zodiakalna panna, której takie rzeczy się nie zdarzają – zadałam pytanie „jak można być tak nie uważnym” i nie musiałam długo czekać. Dwa miesiące później zaczął mi się spóźniać okres. Najpierw to było kilka dni, potem kilka tygodni. Prawie osiwiałam wtedy ze stresu. I miałam to, co chciałam – w końcu dowiedziałam się o tym, że nawet mi może zdarzyć się wpadka. Wtedy, szczęśliwie dla mnie, okazało się że w ciąży nie jestem, że mój okres spóźniał się z innych przyczyn. Ale tak właśnie działa ta moja ukochana, ciekawska dusza – dostarcza mi doświadczeń, których nie rozumiem, po to, bym mogła je zrozumieć.

Poznaj swoje marzenia

Tyle marzeń mamy w głowie. A skąd pochodzą te nasze marzenia? Czy to naprawdę są nasze marzenia? A może są to marzenia koleżanki, która sobie coś zamarzyła i pomyśleliśmy, że to fajne marzenie i że z przyjemnością to marzenie „zaadoptujemy”. Albo może wszyscy w okolicy o tym marzą, więc i my pomarzymy. Będziemy dążyć do tego, za czym marzą tłumy. Wszyscy będziemy marzyć o tym samym, a nikt nie będzie marzył o tym, czego naprawdę pragnie.

Znam kobiety, które chcą mieć dzieci, bo wypada je mieć. Znam też takie, które nie chcą mieć dzieci, bo lata wcześniej miały taki pogląd i uparcie się go trzymają, żeby nie wypaść na zmieniającą poglądy chorągiewkę, mimo że ich nastawienie, co do ciąży całkowicie się zmieniło.

Czasem zabraniamy sobie poczuć to, co naprawdę chcemy, bo wybieramy zrobić dobre wrażenie na innych zamiast skupić się na własnym szczęściu. Czasem trzymamy się uparcie starych marzeń i postanowień zupełnie nie pytając siebie o to, czego teraz tak naprawdę chcemy.

O czym tak naprawdę marzymy? Czy szczytem naszych marzeń jest nowy telewizor, większe mieszkanie i lepszy samochód? To nie są złe rzeczy, to są fantastyczne rzeczy – ale to są tylko dodatki w tym prawdziwym pędzie naszej duszy ku szczęściu i spełnieniu. Te dodatki nie zaspokoją pragnień naszej duszy – bo jak nazwa mówi to tylko dodatki.

Czego tak naprawdę głęboko pragniemy? Czy kolejny awans da nam to, czego tak naprawdę pragniemy? Przecież nawet najwspanialsza biżuteria nie da nam poczucia szczęścia i spełnienia. Ona tylko na chwilę zamydli nam oczy. I niestety po czasie okaże się, że tylko wzmocniła nasze poczucie pustki przez to, że dodała coś na zewnątrz i na zasadzie kontrastu uwypukliła pustkę wewnątrz.

Świat stoi na głowie. Ważne stały się dodatki. Ale jak mają być nie ważne skoro w telewizji wiedzieliśmy, że nowy samochód rozwiązał wszystkie problemy bohatera?

Co jest naprawdę ważne? Co się liczy w życiu? Co jest podstawą szczęśliwej i spełnionej egzystencji? Nie czujesz egzystencji. Twojej. Co ciebie tak naprawdę uszczęśliwi? Czy potrafisz sobie odpowiedzieć na to pytanie?

Analizując nasze marzenia o partnerze: jak wiele z tych cech określających wymarzonego partnera jest tym, o czym my marzymy, a jak wiele z tego jest cechami, które są mile widziane przez otoczenie, albo cechami, które liczą się dla innych ludzi? Szukamy partnera idealnego, który nas uszczęśliwi. Jak wygląda osoba, która jest w stanie nas uszczęśliwić? Bardzo chciałabym zobaczyć osobę, która ma taką moc, która jest w stanie dać mi czy komukolwiek poczucie spełnienia. Nie ma takiej osoby i fizycznej rzeczy na zewnątrz w tym przepięknym wielkim świecie, która by nam to dała. Wszystko, co potrzebne do tego by czuć się szczęśliwym i spełnionym mamy w środku nas. To już teraz jest w nas.

Kolejne pytanie: czy to, o czym marzymy da nam to, co po tym oczekujemy? I następne: co tak naprawdę by mnie uszczęśliwiło, co musiałoby się stać, abym poczuła się szczęśliwa?

Dlaczego więc czujemy pustkę, niespełnienie, dlaczego jesteśmy nieszczęśliwi? Bo cała energie życiową marnujemy na poszukiwaniu szczęścia na zewnątrz nas. Otaczamy się coraz to nowymi przedmiotami, o których łudzimy się, że na pewno nas wypełnią i dadzą nam poczucie szczęścia, podczas gdy tak naprawdę tylko wzmocnią poczucie tej wewnętrznej pustki. Pełnia w człowieku następuje wtedy, gdy człowiek zna siebie. Gdy w środku jest pełny siebie, wiedzy o sobie, miłości do siebie, radości z bycia sobą, radości z bycia, radości z życia.

Ja nie twierdzę, że pragnienie posiadanie domu, samochodu czy jakichkolwiek innych fizycznych dóbr jest złe. A wręcz przeciwnie – dobra są dla ludzi, są dobre. Ja się tylko staram pokazać, że fizyczne dobra nie uszczęśliwiają. One ułatwiają i uprzyjemniają życie – ale nie uszczęśliwiają. I gdy przestaniemy się oszukiwać, że kolejny ciuch, lepszy samochód nas uszczęśliwi, to może w końcu zaczniemy zadawać sobie pytania o nas, o nasze szczęście, o to, co naprawdę nas uszczęśliwia.