Archiwa kategorii: Rozwój duchowy – Artykuły

…o kacu 2013.

Od jakiegoś czasu obserwuje na rozmaitych portalach i forach poświęconych sprawom ducha wzrost zainteresowania liczbą, która wywołuje masę emocji: 2012. Data 2012 oznacza niezwykle wiele… Postanawiam zatem dorzucić swoje trzy grosze. Ale, tym razem, nie w formie proroctw czy wizji… lecz pytań do samodzielnego rozważenia. Pytania te powstały jako wynik prostych wierzeń, przemyśleń i obserwacji faceta, który jest dobrze ukorzenionym realistą, tak dobrze ukorzenionym, że jak idzie to jądrami ociera o chodnik :)

Przede wszystkim, 2012 to katastrofy i kataklizmy…

ZASADNICZE PYTANIE 1. W JAKI SPOSÓB JAKIKOLWIEK KATAKLIZM JEST W STANIE PODNIEŚĆ WIBRACJE CZY ŚWIADOMOŚĆ?

Jakie są korzyści z naturalnych katastrof? Czy tsunami z 2004 roku, w którym zginęło 275 tysięcy ludzi, kogokolwiek oświeciło? Czy naprawdę wierzysz, że jak huknie kometa czy wyleją oceany, to papież nagle ogłosi, że przez tysiąclecia Kościół się mylił i mówił nieprawdę i namówi się na sesję regresingu? Czy raczej, stwierdzi że to Boska kara za grzechy i zacznie wzywać grzeszników do powrotu na łono jedynie nieomylnego Kościoła? Albo inaczej, czy śmierć milionów nagle oświeci pozostałe miliony? Czy też może, spowoduje chaos, strach i panikę? Czy naprawdę istnieje katastrofa naturalna, która jest w stanie spowodować, że miliony osób jak za dotknięciem magicznej różki nagle zrozumieją swoje błędy, pomyłki, ujrzą ograniczające wzorce i zechcą porzucić dotychczasowe życie i stworzyć idealny świat? Czy rewolucja jest naturalną drogą przemian? Czy natura wybiera ewolucję czy rewolucję jako optymalną ścieżkę rozwoju i wzrostu? Jak dotychczas w historii tej planety kończyły się rewolucje, jakie były ich owoce?

Ciekawe są wizje głoszące elektryczne katastrofy…

ZASADNICZE PYTANIE 2. CZY BRAK PRĄDU UCZYNI ŚWIAT LEPSZYM?

Czy naprawdę wierzysz, że brak prądu podniesie świadomość społeczną? Jak będzie wyglądać codzienne życie ludzi w milionowych miastach, gdy z dnia na dzień stracą prąd, a co za tym idzie, przestaną działać wszystkie urządzenia, włącznie z kanalizacją, wodociągami? Jak wyobrażasz sobie funkcjonowanie dużych miast, kiedy z powodu braku prądu zabraknie dostaw żywności? Albo i bardziej prosto i bezpośrednio – jak wyobrażasz sobie swoje własne życie, kiedy zabraknie prądu, nie zadziała komputer i telefon, nie skontaktujesz się ze znajomymi, po trzech dniach zacznie psuć się jedzenie w rozmrożonej lodówce, sklepy będą zamknięte zaś w kranie nie będzie wody? Czy wierzysz, że głodni ludzie w miastach w zaczną masowo medytować, kiedy nie będą mieli nic do picia i jedzenia? Czy wierzysz, że ludzie będą wówczas myśleli o sprawach wyższych, skoro zagrożona zostanie ich podstawowa egzystencja? Że nagle rozkwitnie miłość? Czy może zrodzi się panika? I kontynuując tą wizję:

Czy naprawdę wierzysz, że izolując się w samowystarczalnej społeczności jesteś w stanie przetrwać zalew głodnych, zdesperowanych ludzi szukających jedzenia po to, aby przeżyć? Czy jesteś w stanie przed nimi się obronić? Czy podzielisz się z głodnymi, narażając swoją własną egzystencję i swoich bliskich? A jeśli nie to, czy – skrajnie patrząc – czy gotowy/gotowa jesteś zabijać, aby bronić swoich zapasów żywności? Czy ta sytuacja wzniesie Cię na wyżyny duchowej świadomości?

Interesujące są też wrażenia z czytania tekstów o 2012…

ZASADNICZE PYTANIE 3. JAK ZMIENIAJĄ SIĘ MOJE WIBRACJE, JAK CZYTAM TEKSTY O ROKU 2012?

Czy zauważasz, jak zmieniają się Twoje wibracje, kiedy czytasz teksty o roku 2012? Czy teksty te wypełniają Cię pozytywnymi myślami i odczuciami? Czy też zasiewają lęk i niepokój o przyszłość swoją i najbliższych? Czy teksty te niosą harmonię oraz ukorzeniają w poczuciu bezpieczeństwa i wewnętrznego spokoju? Czy z proroctw o 2012 płynie miłość, tak charakterystyczna dla czystych energetycznie przekazów? Czy z głębokiej Miłości mogą słowa takiego przekazu?Jak się czujesz myśląc o roku 2012? Kto w Tobie zasiał takie odczucia? Dlaczego na nie pozwalasz, dlaczego im wierzysz? Skoro przemiana ma się dokonywać na lepsze i mają podnosić wibracje, to dlaczego czytając pewne przesłania czujemy się gorzej, czy też rodzi w nas lęk i strach?

Z tym też wiąże się kwestia istot, które takie przesłania tworzą…

ZASADNICZE PYTANIE 4. JAKIE INTENCJE STOJĄ ZA PRZEKAZAMI O 2012?

Czy przekazy o 2012 celebrują Twoją Boskość i Boskość świata czy też lęk? Czy wierzysz, że można komuś pomóc, podnieść jego wibracje i świadomość przez zasianie w nim lęku przed przyszłością? Czy wysokowibracyjne istoty – mistrzowie, przewodnicy, opiekunowie – kiedykolwiek karmili ludzi przesłaniami zawierającymi choćby cień lęku i strachu? Czy też może ugruntowywali wiarę, ufność, pozytywne nastawienie? Jakie istoty sieją zamęt i wątpliwości? Jaka była natura i wibracja najbardziej inspirująch przesłań duchowych, jakie do Ciebie dotarły? Czy sprawdzam informacje, którymi dzielę się z innymi? Czy zawsze mam świadomość tego, co wzbudzam w innych pisząc o roku 2012? Jakie są korzyści z emocji wzbudzanych przez owe proroctwa? Kto czerpie owe korzyści? Ja?

A na koniec…

ZASADNICZE PYTANIE 5. CZYM JEST DLA MNIE DZISIEJSZY, TERAŹNIEJSZY ROZWÓJ DUCHOWY?

Czy rozwój duchowy jest wyczekiwaniem na to, aż ktoś czy coś przyjdzie i zmieni otaczający świat? Czy wierzysz, że wysoko rozwinięte istoty zrobią coś za Ciebie? Czy rozumiesz, że otaczający świat to projekcja Twojego umysłu – zaś w skali planety, to projekcja umysłów miliardów ludzi? Czy nie lepiej zatem działać już teraz na rzecz owych zmian w sobie, aby ową projekcję zmienić? Jakie są moje intencje wobec świata, jak go postrzegam? Czy rozwój duchowy jest dla mnie ucieczką od rzeczywistości materialnej i ciała? Czy akceptuję siebie i świat takim, jaki jest? Czy świat, który nas otacza jest naprawdę taki zły? Co ja chcę tworzyć w otaczającej rzeczywistości? Jak będę się czuł 1 stycznia 2013 po tym, co dotychczas powiedziałem i napisałem? doświadczę kaca fałszywego proroka?…

Elijah

www.elijah-blog.info

Szybkość marzenia

W jednej z moich ulubionych książek przeczytałam o czymś, co w skrócie przedstawię tu jako „szybkość marzenia” i chodzi tu mniej więcej o to, jak szybko jesteśmy w stanie wyprodukować w głowie konkretne marzenie. I że tylko szybkie marzenia mają możliwość spełnienia się.

Zupełnie tego nie mogłam zrozumieć, ale czułam, że to jest bardzo ważne, więc ta teoria wierciła mi dziurę w brzuchu, aż w końcu ją poczułam w sobie i zrozumiałam.

O niektórych rzeczach marzy mi się łatwiej, a o innych trudniej. Kiedyś wizualizowałam sobie nową, upragnioną pracę i nie mogłam sobie jej wyobrazić tak, bym miała poczucie, że jest w zasięgu mojej ręki. Moje marzenie, plan który snułam, miał tyle niedociągnięć, że po prostu wiedziałam, że niemożliwe jest bym dostała pracę o której marzę. Są natomiast takie rzeczy, że gdy o nich marzę, to często w czasie krótszym niż sekunda pojawia mi się ich wizja, która jest genialnie zaplanowana i to dlugoterminowo – i od tej wizji rozchodzą się inne wizje.

Teraz czas i wysiłek, który spędzam na marzeniu, jest dla mnie wskaźnikiem tego, czy to marzenie wypływa z mojego serca czy z umysłu. Gdy marzenie idzie mi szybko, to oznacza to dla mnie, że jestem na dobrej drodze, że w marzeniu używam mojej boskiej intuicji. A to, że wszystko w nim wydaje się być genialne, proste i realne, jest spowodowane tym, iż wskoczyłam na tor Wielkiego Planu, w którym każda część Wszechświata i każda istota będzie mi pomagać.

Gdy natomiast moje marzenie idzie mi powolnie, spędzam na nim minuty, dziesiątki minut, i wciąż jakoś tak jest nierealne, i wciąż mi czegoś w nim brakuje – to oznacza to, że staram się robić coś wbrew swojemu sercu. Że kieruje mną mój umysł, pragnienia, które tak naprawdę nie są moje. I marzę o czymś, co wydaje mi się, że mnie uszczęśliwi, a tak naprawdę uzyskam odwrotny efekt.

Kiedyś marzyłam o posadach w wielkich firmach. Miały to być odpowiedzialne stanowiska, gdzie mogę sobie porządzić ludźmi, wykazać się, być niezależną i mieć podwładnych. W tych marzeniach też chodziło mi o to, by zaspokoić wizje moich rodzicow dotyczące mojej przyszłości. Oni marzyli o dobrej, bezpiecznej i znaczącej posadce dla mnie. Ich marzenia stały się moimi marzeniami – gdy tak naprawdę są dalekie od tego, czego dla siebie pragnę.

Tak naprawdę ja nie lubię czuć się odpowiedzialną, nie lubię wielkich zleceń, nie lubię presji, nie lubię zarządzać ludźmi i nie lubię mieć przełożonych nad sobą – więc to zdecydowanie nie były moje marzenia.

Zauważyłam, że mam dwa typy marzeń – takie, o których nie marzę, bo to są za dobre i zbyt wspaniale marzenia aby mogły się dla mnie ziścić – drugi rodzaj marzeń to te, które świadomie sobie narzucam, bo wydają mi się realistyczne.

Okazało sie, że te wspaniałe albo zbyt wspaniałe dla mnie marzenia są tym, o czym marzy moje serce, i że tak naprawdę łatwiej będzie mi je osiągnąć niż jakiekolwiek marzenie wymyślone przez mój umysł. Do realizacji marzenia potrzebna jest współpraca wszechświata – a wszechświat nie zrobi nic, by nas skrzywdzić. Więc nie pomoże nam w realizacji marzenia, którego tak naprawdę dla siebie nie chcemy. Więc nie marnujmy na te marzenia czasu!

Czasem wpadam w pułapkę, gdy przypominam sobie, że mam marzyć o czymś wielkim, a nie o tych byle jakich marzeniach. Marzyć o czymś wielkim, to nie znaczy marzyć o stanowisku, które znacznie przekracza nas potrzebnymi do niego kwalifikacjami, to nie znaczy marzyć o wielkim domu z dwunastoma pokojami i Lamborghini w garażu. To znaczy marzyć o tym, czego naprawdę chcemy, marzyć o tym, o czym śpiewa nam dusza.

Ja zawsze marzyłam o dużym luksusowym domu z widokiem na plażę. I wydawało mi się, że to jest to moje najprawdziwsze marzenie. Przechodząc koło takich domów rozpływałam się w zachwycie i myślałam, że ich właściciele są wielkimi szczęściarzami. Okazało się jednak, że taki dom to nie jest moje prawdziwe marzenia. Moim prawdziwym marzeniem jest mały domek, porośnięty pnączami wina, gdzieś na jakiejś polanie w górach. I gdy tylko skontaktowałam się z moim prawdziwym marzeniem, od razu pojawiły się widoki na to, by mieć to o czym marzę. Natychmiast pojawił się plan, jak to zrobić, by właśnie taki dom sobie kupić. I wszystko stało się proste i możliwe.

Nie mam tu na myśli tego, by marzyć o rzeczach prostszych, mniejszych czy tańszych – ale to, by marzyć o tym, czego się tak naprawdę chce.

Dobrymi pytaniami, by odkryć to, czego się tak na prawde chce, jest:

  • Gdyby wszystko było możliwe, to jak wyglądałoby moje życie?
  • Gdybym mógł zaplanować moje życie od nowa, jak by ono wyglądało?
  • Czy to, czego pragnę dla siebie, to są moje prawdziwe marzenia, czy może nauczyłem się o tym marzyć, albo wypada o tym marzyć, albo zasugerowałem się tym, o czym wszyscy marzą?
  • Czy moim marzeniem uszczęśliwię siebie, czy może po prostu lepiej wypadnę w oczach innych?

Problem i rada

Jednym z doskonałych sposobów by lepiej poznać siebie jest obserwowanie przychodzących do nas ludzi. Ludzie przychodzą do nas z problemami, nie po to byśmy pomogli im rozwiązać problem, ale po to, byśmy dostrzegli ten problem w sobie i go w sobie rozwiązali. Brzmi to dziwnie.

Gdy dzwoni do nas zapłakana koleżanka – to jedyną intencja, jaką ona ma, jest uzyskanie pomocy od nas. I ona tej pomocy faktycznie potrzebuje i my jej ją dajemy najlepiej jak potrafimy i wszystko jest tak, jak być powinno. Ale z perspektywy Wielkiego Planu – ta koleżanka zwraca się właśnie do nas nie przypadkowo. W tym naprawdę jest misternie ukryty Wielki Plan. Koleżanka przychodzi do nas pokazując nam to, co mamy w sobie. I gdyby tak właśnie patrzeć na przychodzących po pomoc, to nasza nauka o nas samych, nabierze nowego, szybszego tempa.

Tak samo jest z dawaniem rad. To, co wypływa z naszych ust jako rada dla kogoś, jest tak naprawdę informacją od nas, dla nas. I gdybyśmy tylko posłuchali siebie, gdybyśmy tylko zastosowali się do własnych rad …

Więc, gdy ktoś przychodzi do nas po pomoc – przypatrzmy się mu – i doszukajmy się w nim siebie. Tak, jakby ta osoba była naszym przedłużeniem. Albo tak, jakby ta osoba przynosiła do nas bezcenne informacje o nas samych.

Za każdym razem, gdy robię coś przeciwnego – czyli patrzę na osobę z problemem i zastanawiam się jak można mieć taki problem i rozpaczać, albo jak można doprowadzić do takiego problemu czy stanu – moja ciekawska dusza nie czeka długo żeby mi pokazać, że można. Ta moja dusza decyduje się odpowiedzieć mi na moje pytanie tym, że właśnie można i dokładnie pokazuje mi jak można. Czyli w niewielkim czasie sama, na własnej skórze, doświadczam identycznego problemu. Dlatego teraz, gdy pojawia się w moim życiu czyjś problem, rozwiązuję go w sobie zanim stanie się faktycznym problemem. Unikam tym wielu emocji, stresu i szamotania się.

Wiele możemy się nauczyć o innych, traktując ich jako lustro nas samych.

Zdarzyło się kiedyś, że kilka moich koleżanek wpadło – czyli przypadkowo zaszło w ciąże. Ja jako osoba roztropna, zodiakalna panna, której takie rzeczy się nie zdarzają – zadałam pytanie „jak można być tak nie uważnym” i nie musiałam długo czekać. Dwa miesiące później zaczął mi się spóźniać okres. Najpierw to było kilka dni, potem kilka tygodni. Prawie osiwiałam wtedy ze stresu. I miałam to, co chciałam – w końcu dowiedziałam się o tym, że nawet mi może zdarzyć się wpadka. Wtedy, szczęśliwie dla mnie, okazało się że w ciąży nie jestem, że mój okres spóźniał się z innych przyczyn. Ale tak właśnie działa ta moja ukochana, ciekawska dusza – dostarcza mi doświadczeń, których nie rozumiem, po to, bym mogła je zrozumieć.

Poznaj swoje marzenia

Tyle marzeń mamy w głowie. A skąd pochodzą te nasze marzenia? Czy to naprawdę są nasze marzenia? A może są to marzenia koleżanki, która sobie coś zamarzyła i pomyśleliśmy, że to fajne marzenie i że z przyjemnością to marzenie „zaadoptujemy”. Albo może wszyscy w okolicy o tym marzą, więc i my pomarzymy. Będziemy dążyć do tego, za czym marzą tłumy. Wszyscy będziemy marzyć o tym samym, a nikt nie będzie marzył o tym, czego naprawdę pragnie.

Znam kobiety, które chcą mieć dzieci, bo wypada je mieć. Znam też takie, które nie chcą mieć dzieci, bo lata wcześniej miały taki pogląd i uparcie się go trzymają, żeby nie wypaść na zmieniającą poglądy chorągiewkę, mimo że ich nastawienie, co do ciąży całkowicie się zmieniło.

Czasem zabraniamy sobie poczuć to, co naprawdę chcemy, bo wybieramy zrobić dobre wrażenie na innych zamiast skupić się na własnym szczęściu. Czasem trzymamy się uparcie starych marzeń i postanowień zupełnie nie pytając siebie o to, czego teraz tak naprawdę chcemy.

O czym tak naprawdę marzymy? Czy szczytem naszych marzeń jest nowy telewizor, większe mieszkanie i lepszy samochód? To nie są złe rzeczy, to są fantastyczne rzeczy – ale to są tylko dodatki w tym prawdziwym pędzie naszej duszy ku szczęściu i spełnieniu. Te dodatki nie zaspokoją pragnień naszej duszy – bo jak nazwa mówi to tylko dodatki.

Czego tak naprawdę głęboko pragniemy? Czy kolejny awans da nam to, czego tak naprawdę pragniemy? Przecież nawet najwspanialsza biżuteria nie da nam poczucia szczęścia i spełnienia. Ona tylko na chwilę zamydli nam oczy. I niestety po czasie okaże się, że tylko wzmocniła nasze poczucie pustki przez to, że dodała coś na zewnątrz i na zasadzie kontrastu uwypukliła pustkę wewnątrz.

Świat stoi na głowie. Ważne stały się dodatki. Ale jak mają być nie ważne skoro w telewizji wiedzieliśmy, że nowy samochód rozwiązał wszystkie problemy bohatera?

Co jest naprawdę ważne? Co się liczy w życiu? Co jest podstawą szczęśliwej i spełnionej egzystencji? Nie czujesz egzystencji. Twojej. Co ciebie tak naprawdę uszczęśliwi? Czy potrafisz sobie odpowiedzieć na to pytanie?

Analizując nasze marzenia o partnerze: jak wiele z tych cech określających wymarzonego partnera jest tym, o czym my marzymy, a jak wiele z tego jest cechami, które są mile widziane przez otoczenie, albo cechami, które liczą się dla innych ludzi? Szukamy partnera idealnego, który nas uszczęśliwi. Jak wygląda osoba, która jest w stanie nas uszczęśliwić? Bardzo chciałabym zobaczyć osobę, która ma taką moc, która jest w stanie dać mi czy komukolwiek poczucie spełnienia. Nie ma takiej osoby i fizycznej rzeczy na zewnątrz w tym przepięknym wielkim świecie, która by nam to dała. Wszystko, co potrzebne do tego by czuć się szczęśliwym i spełnionym mamy w środku nas. To już teraz jest w nas.

Kolejne pytanie: czy to, o czym marzymy da nam to, co po tym oczekujemy? I następne: co tak naprawdę by mnie uszczęśliwiło, co musiałoby się stać, abym poczuła się szczęśliwa?

Dlaczego więc czujemy pustkę, niespełnienie, dlaczego jesteśmy nieszczęśliwi? Bo cała energie życiową marnujemy na poszukiwaniu szczęścia na zewnątrz nas. Otaczamy się coraz to nowymi przedmiotami, o których łudzimy się, że na pewno nas wypełnią i dadzą nam poczucie szczęścia, podczas gdy tak naprawdę tylko wzmocnią poczucie tej wewnętrznej pustki. Pełnia w człowieku następuje wtedy, gdy człowiek zna siebie. Gdy w środku jest pełny siebie, wiedzy o sobie, miłości do siebie, radości z bycia sobą, radości z bycia, radości z życia.

Ja nie twierdzę, że pragnienie posiadanie domu, samochodu czy jakichkolwiek innych fizycznych dóbr jest złe. A wręcz przeciwnie – dobra są dla ludzi, są dobre. Ja się tylko staram pokazać, że fizyczne dobra nie uszczęśliwiają. One ułatwiają i uprzyjemniają życie – ale nie uszczęśliwiają. I gdy przestaniemy się oszukiwać, że kolejny ciuch, lepszy samochód nas uszczęśliwi, to może w końcu zaczniemy zadawać sobie pytania o nas, o nasze szczęście, o to, co naprawdę nas uszczęśliwia.

Stosowanie filozofii Zen w codziennym życiu – Hubert78

Filozofia Zen jest prosta. Po prostu utrzymuj jasny, uważny umysł z chwili na chwilę i przez to działaj właściwie, z satysfakcją. Taki styl życia zapewni Ci utrzymanie harmonii w życiu a przez to i uczucie szczęścia, satysfakcji. Samo działanie świadome jest już samo w sobie głęboko satysfakcjonujące. Nie ma tu potrzeby odwoływania się do Boga, metafizyki, ezoteryki, ale mimo swej filozofii skupienia się na konkrecie w tu i teraz myślę, że Zen jest również głeboką duchowością. To, czym zajmuje się Zen to bowiem również poznanie siebie, poznanie czym jesteśmy, czym jest umysł. Pytanie o samą egzystencję. Nazywa się to w Zen „wielkim pytaniem”. Gdy zadajesz wielkie pytanie np. „Czym jestem?” i pełen pasji szukasz odpowiedzi, to jesteś na ścieżce duchowej. Poznanie siebie, poznanie czym jesteśmy to najbardziej podstawowa zagadka. Mistycy twierdzą, że zanim nastąpi takie poznanie, nasze życie właściwie niewiele przypomina życie zwierząt, jest życiem we śnie. A więc pierwsze co mówią mistrzowie Zen: zadaj sobie Wielkie Pytanie i utrzymuj je w swym umyśle: „Czym jestem?”, „Czym jest życie?”, „Czym jest mój umysł?”, „Czym jest doświadczający tego wszystkiego?”.

I pojawi się ściana. Bo to jest zagadka, nikt tak naprawdę tego nie wie. Można wymyślać tysiące teorii, filozofii, ale samo zadanie sobie tego pytania szczerze już stawia Cię głęboko sam na sam z egzystencją, już jest głęboko duchowym aktem.

I jeśli jesteś szczery, nie wymyślasz za dużo, albo tylko obserwujesz te wymysły bez przywiązywania się do nich, pojawi się „nie wiem”.

Nie wiem czym jestem. Mam pewne teorie, tłumaczę sobie to jakoś, mam pewne wyjaśnienia, ale tak naprawdę ostatecznie to całe istnienie jest niezmierzoną zagadką.

Nie wiem. W tym momencie przekraczasz umysł. Stajesz nago wobec egzystencji.

Nazywa się to w Zen jasnym, albo czystym umysłem. Ale to nie koniec. Teraz przenieś ten jasny, czysty umysł do codziennego życia. Pojawia się sytuacja. Jak zareagować właściwie? Pojawia się relacja? Jak zareagować właściwie? Jaka jest właściwa funkcja tej sytuacji. Tu dopiero zaczyna się prawdziwa przygoda. Świadome życie z chwili na chwilę. Wszystko, co się pojawia warte jest pełnego przeżywania, głębokiego doświadczania, zrozumienia życia krok po kroku. Tu mistrzowie Zen zalecają by skupić się na tym, co robimy teraz w pełni. Czyli gdy masz chaos w umyśle, nie wiesz za co się zabrać, myślisz o wielu sprawach naraz, uporządkuj to sobie, zrób listę priorytetów i następnie krok po kroku poświęć się całkowicie poszczególnym działaniom ze swojej listy. Każdemu w swoim czasie.

I teraz znowu: kto tego doświadcza? Czym jest ten, który to wszystko przeżywa? Kim jest ten, kto chce przeżyć swoje życie świadomie i szczęśliwie?

I teraz codzienne życie: związki, praca. Zwykłe, codzienne sytuacje. Mistrzowie Zen zalecają kontakt z rzeczywistością, czyli to, co tu i teraz. A co to znaczy „tu i teraz”? Tu i teraz żyję, obejmuję moją percepcją to, co aktualnie się pojawia, dokładnie takie jakie jest. Wtedy jest możliwość także właściwej reakcji na sytuację, właściwego działania. Pojawia się głodny, dajesz mu jeść. Nie zastanawiasz się, działasz. Pojawia się potrzeba, realizujesz ją. Jesteś w Rzeczywistości. Takie życie jest bardzo konkretne. Jesteś w harmonii. Wymaga to jednak nieustannej praktyki, bo łatwo jest zatracić właściwy kierunek. Dlatego w Zen kładzie się nacisk na praktykę medytacji. Medytacja to ćwiczenie, które ma na celu uzyskanie i utrzymywanie jasnego, uważnego umysłu. Dzięki medytacji przyzwyczajasz się do tego, by żyć świadomie, harmonijnie, z jasnym umysłem. Z czasem medytacja nie będzie tylko ćwiczeniem w pozycji siedzącej. Zauważasz, że świadomy umysł zaczyna Ci towarzyszyć i wspierać Cię w codziennym życiu. W związkach, w pracy. To mogą być zupełnie zwyczajne sytuacje, w których już funkcjonujesz. Tu nie chodzi o jakieś ideały. Chodzi o przeniesienie świadomego umysłu do Twojego normalnego życia, które już prowadzisz. Objęcie świadomością tych dziedzin życia, które już są obecne w Twoim życiu. Dzięki temu więcej zrozumienia, więcej harmonii, skupienie się na skutecznym rozwiązywaniu problemów.

I jeszcze jedno. Dzięki takiemu świadomemu życiu zaczynasz promieniować szczególną energią. Ludzie świadomi, przytomni są prawdziwym skarbem dla tego świata. Można nawet nie wykonywać żadnej altruistycznej działalności, ale poprzez samo utrzymywanie świadomego, jasnego umysłu oddziaływuje się w sposób pozytywny i konstruktywny na otoczenie. Jest to pokazywanie jak można działać harmonijnie, świadomie, skutecznie. Jest to wyjątkowo cenna inspiracja dla innych ludzi, dla tych, którzy są zagubieni w nieprzytomnych wzorcach. Oczywiście Twoja praca wykonywana świadomie, uważnie ma dużą wartość i produkuje wysokiej jakości usługi i produkty, które są cenne dla klientów.

Czyli tak naprawdę nieważne co robisz, ważne jak robisz. Ważna jest jakość Twego umysłu, Twego funkcjonowania. Po prostu rób, co czujesz, co lubisz, ale rób to ze świadomym umysłem, w pełni. Takie życie daje Ci osobistą, głęboką satysfakcję, jak również bezcenną inspirację dla innych, którzy potrzebują takiego przykładu. I w cichy sposób po prostu dajesz to, co dobre, wysokiej jakości innym ludziom.

Hubert78

Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu

Gdy miałam 14 lat, byłam dość typową nastolatką. Zadawałam pytania, na które nikt nie miał odpowiedzi. Byłam otoczona ludźmi, a jednocześnie bardzo samotna w moim postrzeganiu świata i dążeniu do zapełnienia pewnego rodzaju nieokreślonej pustki i wewnętrznej tęsknoty. Wciąż mi czegoś brakowało, nigdy nie czułam się spełniona i nawet otoczona przyjaciółmi czułam, że jest coś bardzo ważnego, co wciąż omijam. Nie wiedziałam, co to jest, więc zaczęłam szukać. Wpadła mi w ręce pierwsza duchowa książka, potem następna, i w ten sposób weszłam na Drogę Poznania.

Zaczęłam szukać – ale nie wiedziałam, czego szukam i co chcę poznać. Z przeczytanych książek i studiów psychologicznych coraz więcej dowiadywałam się o sobie, innych ludziach i zależnościach między nami. Ponieważ psychologia nie przyniosła mi oczekiwanych odpowiedzi, zajęłam się parapsychologią i duchowością. W którymś momencie okazało się, że jestem na ścieżce rozwoju duchowego i że moja z początku nikła wiedza zaczęła się powiększać do tego stopnia, że z osoby wciąż zadającej pytania zamieniłam się w osobę, które miała coraz więcej odpowiedzi dla innych, którzy te pytania zadawali. No dobrze – przyznam się bez bicia, że odpowiadałam nawet na pytania, jeśli ktoś ich nie zadał i nawet jeśli ktoś nie chciał znać odpowiedzi. Poczułam swoją misję. Poczułam, że mogę pomóc innym, gdyby tylko zechcieli mnie słuchać.

Zdobywanie wiedzy z dziedziny rozwoju duchowego i dzielenie się nią bardzo mnie pochłonęło. Przestały być ważne relacje z innymi ludźmi – bo nie chciałam spędzać z nimi czasu, chciałam natomiast ich nawracać i naprawiać. Nie chodziłam na imprezy i przyjęcia, bo to było marnowanie czasu, czynność niegodna osoby uduchowionej. Często zamykałam się w czterech ścianach własnego domu i robiłam ćwiczenia, pisałam, wybaczałam, wynajdowałam w sobie kolejne rzeczy do przepracowania, czytałam przekazy kolejnego guru i starałam się zastosować je na sobie. Przeszukiwałam Internet, by znaleźć kolejną pożywkę dla mojego duchowego nałogu. Odwiedzałam fora duchowe, ale z nich uciekałam dość szybko, widząc w nich lustro własnych chybionych poszukiwań. Przestałam żyć a zaczęłam się duchowo rozwijać.

W końcu przyszedł czas, gdy szukając inspiracji do kolejnego artykułu zaczęłam rozmyślać o tym, co mnie skłoniło do wstąpienia na drogę rozwoju duchowego, i zaczęłam zadawać sobie pytania o to, dokąd ta droga mnie prowadzi. Odpowiedzi mną wstrząsnęły. Okazało się, że jestem starsza o prawie 20 lat i bardziej zagubiona niż gdy miałam 14 lat, a przyczyna mojej przygody z duchowością wcale nie została uleczona. Pustka, którą czułam wewnątrz, wciąż we mnie jest, wciąż tęsknie do czegoś, czego nie potrafię sprecyzować.

Zdałam sobie sprawę, że prawie dwie dekady spędziłam na poszukiwaniu, dowiadywaniu się, zbieraniu informacji i faktów, dzieleniu się wiedzą. Dotarł do mnie prosty fakt, że wiem tak dużo, tak dużo, dużo więcej niż na samym początku, i że ta wiedza nie jest w stanie mnie uszczęśliwić i wypełnić mnie. Dotarło do mnie, że to wszystko, co wiem, nie jest nawet jedną tysięczną procenta wiedzy wszechświata – a jeśli wszechświat jest nieskończony, to wiedza o nim też jest nieograniczona. Droga poznania przestała być dla mnie czymś, co chciałabym kontynuować. Poznawanie prowadziło mnie do potrzeby głębszego poznawania. Każde pytanie przynosiło i odpowiedź i wiele kolejnych pytań. Zrozumiałam, że droga poznania, aczkolwiek bardzo chwalebna, jest także długa, żmudna i wiele setek lub tysięcy wcieleń mnie czeka, by ją zgłębić. A ktoś mi kiedyś powiedział, że jestem starą duszą i, że jest to moje ostatnie wcielenie. Wszystko, czego dowiedziałam się o sobie na drodze poznania, przestało mieć sens i jakiekolwiek znaczenie. Natomiast tęsknota, którą miałam w środku, zaczęła być rozdzierająco nieznośna.

Zaczęłam czuć, że potrzebuję czegoś dobrego – jakiegoś niewypowiedzianego dobra. Bezskutecznie rozpowiadałam o tym wszystkim dookoła mając nadzieję, że coś mi podpowiedzą. Czułam, że z tym „dobrem” jestem bliżej tego czegoś, do czego tęsknię, niż byłam kiedykolwiek wcześniej. Męczyłam się z tym przez kilka miesięcy. I nagle zrozumiałam.

Każda droga prowadzi do Rzymu. Dla mnie Rzymem jest Bóg, jego fizyczno-energetyczna obecność w człowieku, tak by mógł on się stać boskim człowiekiem. Nie wiedza o Bogu i jego dziele, ale jego nieustająca obecność w moim sercu. Zrozumiałam, że tęskniłam za Bogiem. Zrozumiałam, że tym wszystkim, do czego tak długo dążyłam, czego pragnęłam, jest obecność Boga w moim sercu. Stanęła mi przed oczami biblijna przypowieść o owocu / drzewie poznania, o wygnaniu z Raju i powrocie do niego. Poczułam, że moje nowe odkrycie postawiło mnie u bram Raju.

Zastanawiałam się nad ostatnimi dwudziestoma laty i myślałam, że były zmarnowane. Byłam pod wpływem bardzo silnego odwracacza uwagi, czyli rozwoju duchowego. Zrozumiałam, że to coś znane jako rozwój duchowy, w takiej postaci w jakiej jest obecnie uprawiane, jest niczym innym jak zdobywaniem wielu faktów i informacji często niekoniecznie prawdziwych i akuratnych. Jest długą i mamiącą nasze ego drogą, która wydaje się tak logiczna i prawdziwa i która kusi oświeceniem (wzniesieniem, wniebowstąpieniem) tuż za kolejnym zakrętem. To droga, na której końcu i tak czeka na nas Bóg. Naszym przeznaczeniem jest powrót do Raju czyli do Boga – od nas tylko zależy, kiedy i po jak wielu trudach się to wydarzy.

Ktoś mógłby pomyśleć, że pobrzmiewam jak nawrócona katoliczka – ale nie zgodzę się z nim zupełnie – daleko mi do katolicyzmu tak samo jak daleko mi do wyznawania każdej innej religii. Ta biblijna przypowieść wydawała mi się po prostu najodpowiedniejszym obrazowym sposobem, by przedstawić to, co czuję. Ja lubię słowo „Bóg”, ale równie dobrze mogłabym je zastąpić Wielką Jaźnią, Początkiem Wszystkiego… to tylko słowa.

Co i jak się zmieni, gdy wpuszczę Boga do mojego serca? Tego nie wiem i niczego nie oczekuję. Wiem natomiast, że już nie chcę żyć bez Boga i miłości w moim sercu. Do tej pory starałam się dobrze postępować, ale też pełna byłam wymówek i wytłumaczeń, gdy moje postępowanie nie wynikało z miłości do drugiego człowieka. Dobre postępowanie na moje oko ma mało wspólnego z postępowaniem wynikającym z czucia Boga i prawdziwej miłości w sercu. Dobre postępowanie wynika z uciekania przed poczuciem winy i wyrzutami sumienia, a czasem nawet ze strachu przed karą. Dobre postępowanie ma też jakiś cel – może to pokazywanie się przed innymi jako osoba dobra, może głaskanie swojego ego i udowadnianie sobie, że jest się dobrym. Natomiast życie i działanie z Bogiem i miłością w sercu wynika z wszechogarniającej miłości i czucia tej miłości wobec wszystkich i wszystkiego dookoła. Mając Boga w sercu zupełnie inaczej zaczyna się dzień, inaczej się działa, planuje. Inaczej zwraca się do ludzi, inaczej się ich traktuje, inaczej się na nich patrzy. Nie ma w nas oceny a jest zrozumienie. Nic nie jest złe i wszystko staje się zrozumiałe.

Kiedyś miałam problem z pewnym forum duchowym, na którym jego uczestnicy zalewali się miłością, czułymi słowami, serduszkami, kwiatkami i całą słodyczą dostępną w emotikonach. Ja się czułam jak obrzucana błotem wtedy gdy Ci ludzie mówili mi, że szanują mnie i moje wypowiedzi i gdy zalewali mnie miłością. Nie potrafiłam dokładnie wytłumaczyć, dlaczego tak się dzieje. Starałam się o tym pisać i tłumaczyć, ale szczerze mówiąc sama nie byłam pewna, o czym piszę i co mi w trawie piszczy. Teraz już wiem, że uczestnicy tego forum, mimo ich najszczerszych chęci, nie zalewali się prawdziwą miłością, tylko tą najbardziej popularną miłością warunkową. Gdyby to była prawdziwa miłość, nie potrzebowaliby tak bardzo o tej miłości mówić, nie skupialiby się na słowach o miłości a po prostu by kochali – miłość byłaby zawarta i widoczna w każdej ich wypowiedzi. A na tym forum posty z nienawiścią, obwinianiem i brakiem akceptacji dla drugiego człowieka przeplatały się z wyznaniami miłości, przeprosinami komplementami najróżniejszej treści. Nie daj Boże ktoś powiedział coś innego, coś nowego, coś co burzyło spokój uczestników – sucha nitka na takiej osobie nie zostawała. To nie jest miłość.

Czym jest ta prawdziwa miłość? Czuję, że istnieje coś takiego jak prawdziwa miłość, która to jest odmienna od tego, co często obserwuję dookoła i co sama wielokrotnie odczuwałam i co miłością nazywałam. Prawdziwą miłością nie jest uczucie, którym obdarzamy naszego partnera – bo jego najczęściej kochamy za coś. Kochamy czyli często odczuwamy przyjemny komfort z bycia razem albo rosnące nadzieje na spełnienie naszych oczekiwań. Kochamy go za to, jaki jest (nie za to, że po prostu jest), kochamy go za to, jak się dzięki niemu czujemy, za skrzydła których nam dodaje, za to jak nas traktuje, jak o nas mówi, za to że chce z nami być. Czasami po jakimś czasie taka miłość zmienia się, często słabnie, czasami się kończy. Czy prawdziwa miłość może się skończyć? Czy kochając prawdziwie zmienia się natężenie naszej miłości, czy raczej wciąż się kocha tak samo albo każdego dnia głębiej? Czy kochając prawdziwie możemy kogoś krzywdzić? …

Tematu miłości chyba nigdy nie wyczerpie.

Wracając do Boga. Śmiem przypuszczać, że On się nam daje poznać – bo szanuje drogę którą wybraliśmy. Wie On, że wybraliśmy długą drogę, praktycznie niekończący się objazd do celu – drogę poznawania Boga i jego dzieła. Bóg się nam daje poznać, bo wie, że w pewnym momencie zaprzestaniemy tego poznawania i zaczniemy go czuć i wpuścimy go świadomie do naszych serc.

Mieć prawo

Otoczeni jesteśmy różnymi regułami, regulacjami, prawami, przepisami. Dużo tego jest, oj, dużo. Dochodzą do tego jeszcze nasze osobiste prawa typu: „Mam prawo do szacunku”, „Mam prawo do miłości”, „Mam prawo do bogactwa”. Och, mamy tyle prywatnych praw w sobie i im silniejsi w naszej asertywności się robimy, tym bardziej domagamy się, by inni ich przestrzegali. A gdy inni ich nie przestrzegają, to wyciągamy całą dostępną broń, najczęściej inteligencję, sarkazm i stanowczość, aby wyegzekwować nasze prawa. Problemem jest, że każdy ma inny zestaw osobistych praw. Czasem są one zbliżone, czasem wywodzą się z podobnych założeń, ale zawsze są przyczyną nieporozumień, a nawet wojen.

Dla przykładu: wielokrotnie byłam świadkiem rozmowy, w której jedna ze stron domaga się szacunku – bo „Mam prawo do szacunku”, a druga strona egzekwuje swoje prawo: „Mam prawo mówić, co mi się podoba” albo „Mam prawo szanować według mojego uznania”. Najbardziej interesujące, a nawet żenujące, są starcia osób uduchowionych, gdy obie strony przypinają duchowo-logiczne uzasadnienia, dlaczego to one mają rację. Wygrywa ta strona, której silniej uda się zmanipulować przeciwnika wiedzą, prestiżem, logiką, uporem, agresją i innymi tanimi lub drogimi chwytami. Taki spór niby prowadzony przez „uduchowione” osoby, na „uduchowione” tematy, przywołujące „uduchowione” argumenty, nie ma nic wspólnego z duchowością. To jest zwykła walka o władze maskowana logicznymi, powszechnie tolerowanymi prawami osobistymi.

Przykładowe prawo „Mam prawo do szacunku” – co ono naprawdę oznacza? Oznacza, że mam prawo wymagać szacunku od innych. Mam prawo egzekwować pewne specyficzne, miłe memu sercu zachowania, od otoczenia. Mam prawo złościć się, gdy ich nie otrzymuję. Tak naprawdę nikt nie ma prawa do szacunku – szacunek po prostu jest. Nie ma się do niego prawa, nie zdobywa się do niego prawa. Szacunek jest rzeczą daną nam przez innych albo odczuwaną względem siebie przez nas samych. Nikt nie ma prawa wymagać od innej osoby, by nas szanowała, kochała, lubiła, akceptowała, tolerowała itd. itp.

Gdyby bardziej się w to zagłębić, to okaże się, że nie mamy prawa do niczego. I och, jak to strasznie i pesymistycznie brzmi. Nie mamy prawa do miłości. Mamy wybór, by kochać. Nie mamy prawa do bogactwa. Mamy wybór, by być bogatym. Nie mamy prawa do spokojnego wieczoru (bo te tysiące osób dokoła nas nie urodziło się po to, by spełniać nasze zachcianki), ale mamy wybór, by spokojnie spędzić wieczór. Gdy mamy prawo do spokojnego wieczoru, to każdy sąsiad z wiertarką, kobieta stukająca obcasami, płaczące dziecko będą nas denerwować i będziemy się czuć ignorowani. Gdy nie mamy prawa do spokojnego wieczoru, a zamiast tego mamy wybór, by spędzić wieczór w spokoju, to głosy świata zewnętrznego spowodują, że przemieścimy się w inne cichsze miejsce. Ale oczywiście, gdy masz prawo do spokojnego wieczoru, to będziesz się wściekał przez większość wieczoru i ostatecznie będzie to czas zmarnowany.

To, co opisałam, to taka subtelna różnica prawie tylko w nazewnictwie. Ale to nie jest tylko nazewnictwo. Wielkie wyzwolenie i wielką pokorę przynosi zrozumienie i poczucie, że do niczego nie mamy prawa. Dopóki czujesz, że masz prawo do czegoś, to zawsze będziesz się gniewał (czy odczuwał innego rodzaju negatywne emocje), gdy tego nie dostaniesz. Będziesz też się cieszył (lub odczuwał inne pozytywne emocje), gdy dostaniesz to, do czego masz prawo. W ten sposób będziesz sam siebie wodził za nos lub, jak kto woli, grał w gry własnego umysłu.

W temacie prawa chciałabym dodać parę zdań o prawach innego typu. O pierwotnych prawach danych nam od Boga. Są to dwa prawa. Tylko dwa – a zawierają w sobie wszystko, co potrzebne jest nam do szczęścia.

Pierwsze prawo to „Kochaj Boga najbardziej na świecie” Kochaj go tak mocno, że nie będziesz miał miejsca w sercu, by kochać coś lub kogoś innego. Gdy tak rozkochasz się w Bogu, a Bóg jest wszędzie i we wszystkim, zaczniesz kochać wszystko dookoła, a to się wiąże z drugim prawem „Kochaj bliźniego swego, jak siebie samego”. Kochając Boga z całego serca będziesz też tak kochał każdą osobę, każdego człowieka, bo Bóg jest w nim, i będziesz też tak kochał siebie, bo Bóg jest w Tobie.

Może kiedyś rozwinę ten temat, a może go tak zostawię ufając, że głębokie przemyślenie tego tematu doprowadzi nas wszystkich do podobnych wniosków.

Pozdrawiam serdecznie

Monika

…o nadstawianiu drugiego policzka

Wychowany zostałem w dobrej, jak mi się przez długi czas wydawało, chrześcijańskiej tradycji nadstawiania drugiego policzka. Przekazano mi – a jakże by inaczej – klasyczną interpretację tego biblijnego zdarzenia – czyli, nie broń się, bądź bierny i pasywny i jak ktoś Ci przywali, dla zachęty nadstaw jeszcze niepoharataną część twarzy. Podświadomie też kultywowałem, przeniesioną z poprzednich wcieleń, starą buddyjską tradycję nie zadawania cierpienia innym żyjącym istotom. Obydwie nauki pięknie się zgrywały i harmonizowały, tworząc zupełnie nieagresywną osobowość łagodnego jak baranek Elijaha ;-)

Ma się rozumieć, nie oznaczało to w żaden sposób, że nie byłem agresywny, bo byłem. Ale po kolei. Na moim osiedlu, w małej mieścinie na zadupiu wszechświata, tuż obok mnie dorastał pewien młodzieniec, o imieniu, dajmy na to Roman. Jak tylko sięgam pamięcią wstecz, Roman był bardzo zadziornym dzieckiem i od czasów przedszkola wdawał się w najprzeróżniejsze bójki i awantury. Mnie pięści Romana zwykle nie imały, pewnie dlatego, że byłem spokojnym, dobrze ułożonym, stojącym nieco z boku grzecznym chłopcem, który miał swój wąski świat wybranych znajomych oraz ulubionych książek. I tak ku chwale Boga i Ojczyzny mijały lata. Nieco później, w czasach nastoletnich, wraz z buntem przeciwko całemu światu, pojawiły się u mnie jak i kilku moich bliskich przyjaciół długie włosy – będące nietypowym, jak na taką małą mieścinę, manifestem odmienności. To oczywiście zwróciło uwagę Romka i zgromadzonej wokół niego grupy towarzyszy. Szczęśliwie dla nas, w tym czasie Romek zaprzestał już wojować ze wszystkimi pięściami. Matka natura zatrzymała wcześnie jego wzrost i będąc o głowę niższy i raczej szczupłej budowy ciała, wyglądał bardziej na chłopca niż dorastającego mężczyznę. Będąc zupełnie bierni, pokorni i potulni, staliśmy się łatwym obiektem notorycznych kpin i żartów (pamiętam, jak na kolegę wylano kiedyś całe wiadro wody) i celem uporczywych, nieprzyjemnych słownych ataków. Mimo niewielkiego wzrostu, animuszu Romkowi nie można było w żaden sposób odmówić.

Owe powtarzające się ataki na które, zgodnie z wyuczoną łagodnością nigdy nie reagowałem, prowadziły do narastania coraz większego wewnętrznego buntu i sprzeciwu. Zewnętrzna agresja rodziła we mnie coraz silniejszą złość, którą przez długi czas starałem się tłumić i bagatelizować.Pewnego dnia opierając się o ścianę czekałem na pojawienie się kolegi, i w pewnym momencie zauważyłem przechodzącego obok Romka. Jak zwykle zaczęły się kpiny, żarty i naśmiewanie z mojego wyglądu, które narastały im bardziej zwiększała się dzieląca nas odległość. Chyba nie miałem dobrego dnia – w pewnym momencie kipiący we mnie wulkan eksplodował. Za Romkiem poszła bardzo agresywna seria przekleństw oraz śmiertelnie poważne zapewnienie, że jeśli jeszcze kiedykolwiek usłyszę jakieś przykre słowo pod moim adresem, to spiorę go tak, że go rodzona matka nie pozna. Oczywiście, wyraziłem to w bardziej dosadny sposób. Jestem przekonany, że gdyby Romek wówczas cofnął się, to na pewno doszłoby do bijatyki, jednakże zniknął tym razem bez słowa za zakrętem.

W tym momencie moralność chrześcijańska oceniłaby moje postępowanie w sposób okrutny: jako niegodne pełnego miłości chrześcijanina. Tymczasem, rezultat owej słownej potyczki okazał się niezwykle zaskakujący: Romek przestał zachowywać się nieprzyjaźnie, a po jakimś czasie nawet – zaczął pierwszy mówić mi „cześć”. Od tamtego czasu zniknęły między nami jakiekolwiek animozje, i choć nie zostaliśmy przyjaciółmi, to przyszło nam nawet kiedyś wspólnie pokopać piłkę.

Doniosłość owego historii z Romkiem przyszło mi zrozumieć po latach. Dzisiaj widzę, że bierna postawa w wielu wypadkach wcale nie prowadzi do zaprzestania przemocy – a paradoksalnie wręcz – często do jej kultywacji! Zachęcony bezczynnością napastnik niejednokrotnie dochodzi do wniosku, że ma zielone światło dla swoich występków oraz jest zupełnie bezkarny w tym co robi – i w rezultacie kontynuuje znęcanie się nad swoją ofiarą. Czy bycie biernym ma zatem sens? Otóż z całą pewnością stwierdzam, że nie zawahałbym się użyć siły po to, aby powstrzymać czyjąś przemoc i agresję – i że takie postępowanie jest jak najbardziej słuszne i prawidłowe! Podjęcie takiego kroku wymaga rzecz jasna wewnętrznej zgody, pewności, wyczucia i uważności – aby z pozycji defensora samemu nie stać się najeźdzcą. Użycie siły w sposób świadomy nie powinno nigdy rodzić dalszej agresji – ono ma pomóc napastnikowi zrozumieć, że postępuje niewłaściwie, a także w konsekwencji prowadzić do zmiany jego postawy. W ten sposób pomagamy nie tylko sobie ale i drugiej stronie, ponieważ – choć może nie zawsze jasno to widać – to osoba zadająca cierpienie również cierpi. Warto przy tym cały czas zachowywać otwarte serce, wybaczając drugiej stronie popełnione błędy, a także podjąć się zrozumienia, jaką lekcje przynosi nam całe doświadczenie.

Brnąc dalej, dopiero niedawno dotarło do mnie pełne i jasne zrozumienie tego, co mówił Jezus w słynnym Kazaniu na Górze. Zdumiewające, on wcale nie zachęcał do bycia prowadzoną na rzeź owieczką! Przyjrzyjmy się zatem tekstowi z Ewangelii Mateusza, rozdział 5. W czasach Jezusa uderzenie kogoś zewnętrzną częścią prawej dłoni w policzek wykorzystywane było do podkreślenia swojego autorytetu i dominacji. Lewa dłoń wykorzystywana była do nieczystych celów, więc uderzanie nią nie było praktykowane. Alternatywnie napastnik mógłby spoliczkować kogoś wewnętrzną stroną dłoni lub uderzyć ją w inny sposób – lecz to było w ówczesnej kulturze postrzegane jako uznanie równości ze swoją ofiarą. Jak widać więc, nadstawienie drugiego policzka stawiało najeźdzcę w kłopotliwej sytuacji i było zakamuflowanym żądaniem uznania równości! Widać też zaraz jasno, dlaczego Jezus nie miał wielu sympatyków wśród rządzącego duchowieństwa, dając tłumowi narzędzia do obrony przed uciskiem.

Podobnie sprawa ma się z słowami Jezusa o odstąpieniu komuś swojego okrycia: jest to kolejny źle interpretowany tekst. Ponownie, zupełnie nie chodzi to, aby dawać się komukolwiek wykorzystywać! Zresztą, zostawiając na chwilę słowa Jezusa na boku – czy naprawdę ktoś rozsądnie myślący wierzy, że taka postawa może być korzystna? Wracając szybko do słów mistrza: odstąpienie komuś swojego odzienia pozostawiało prześladowaną osobę nago – co w ówczesnych czasach przynosiło wstyd i hańbę… osobie ową goliznę oglądającej. Czyli znowu – oddaj co na sobie masz, ale nie po to, aby iść komukolwiek na rękę – lecz po to, aby swoją postawą zamanifestować sprzeciw wobec zewnętrznej agresji.

Ostatni akapit z Ewangelii zdaje się pozornie nie mieć większego sensu: jaka korzysć może być z pójścia kimś o milę więcej i jakie ma to powiązanie ze wcześniejszymi naukami? Otóż, spojrzenie poprzez historyczne tło nadaje temu stwierdzeniu głębszego sensu. Ówczesne rzymskie prawo pozwalało bowiem na wykorzystywanie ludności z terenów podbitych do przenoszenia ekwipunku lub innych przedmiotów, niemniej nie dalej jak przez jedną milę. Przekroczenie tego dystansu mogło grozić surowymi konsekwencjami dyscyplinarnymi w stosunku do łamiącego prawo żołnierza. I teraz wszystko staje się jasne: poprzez pójście dalej, kolejną milę, stawiamy oponenta w problematycznej sytuacji. Owa nadgorliwość miała nie inne zadanie jak zniechęcać Rzymian do wykorzystywania lokalnej ludności jako tragarzy.

Oto słowo Elijaha.

Jak zwykle do samodzielnego przemyślenia.

Kto ma rozum, niech myśli ;)

Amen ;-)

…o śmierci… i życiu

„Fascynujące, gdy się pomyśli, że wokół nas jest cały niewidzialny świat, którego nie dostrzegamy. Mówię, oczywiście, o Świecie Niewidzialnych Strasznych Szkieletów.”

(anonim z czeluści Internetu)

Przebudziłem się dzisiaj przed budzikiem, a dokładniej, wbudowanym w telefon alarmem. Powierzenie porannej pobudki telefonowi działającemu w oparciu o system Microsoftu i mającemu raptem dwa wbudowane dzwonki – jeden robiący „Piii Piii”, drugi symulujący odgłos szczekającego psa jest czynem balansującym na granicy odwagi i głupoty (przecież to Windows – alarm może w ogóle nie zadziałać! ;), ale, szczerze powiedziawszy, nie o tym mam zamiar dzisiaj pisać ;-)

Po głowie krążyły mi obrazki z ledwo co zakończonego snu, w którym jeździłem ze zdumiewająco dużą szybkością na nartach. Mam czasami wrażenie, że w snach załatwiam sprawy, których nie robię w życiu realnym – gdyż póki co, nie miałem jeszcze przyjemności obcować z nartami. Kto wie, może pewnego dnia odkryję w sobie nową pasję? Wracając do treści snu: wyraźnie pamiętam jego zakończenie, gdy będąc w jakimś pomieszczeniu miałem wrócić na szlak przez niezwykle ciasne, klaustrofobiczne wyjście… w suficie. Będąc pogrążony w półprzytomnym letargu i leniwie czekając aż zapieje kogut (tak, dograłem trzeci dzwonek – znudziło mi się szczekanie psa ;), zastanawiałem się nad symboliką owego przejścia. Pojawiły mi się dwie opcje: pomyślałem, że jest to coś związanego z narodzinami, albo… o dziwo, ze śmiercią. Uhm, tak, to jest właściwy wątek!

Nagle wydarzyło się coś niecodziennego: przez krótką chwilę, w mgnieniu oka, poczułem, jak wygląda umieranie. Jak piszę te słowa, przypomina mi się opis jasnowidzącego jogina, który opisywał ten proces z zewnątrz, opisując jak po kolei zamykają się poszczególne czakry. Ja tymczasem poznałem to doświadczenie z innej strony, od środka – przeżyłem śmierć jako radosną, ekstatyczną wręcz transformację, podczas której zanurzyłem się w eksplodującej Światłości. Niezwykłe! Myślę, że obydwa opisy ładnie ze sobą współgrają, pokazując co się wówczas dzieje – kończy się nasza aktywność zewnętrzna, a skupiamy się na sednie swojej istoty, na swoim wnętrzu, zbliżając do pierwotnej natury. Przypominam sobie także pewną sesję regresywną, która miała miejsce kilka lat temu. Wówczas również przeszedłem przez śmierć – i było to tak samo piękne doświadczenie. Interesujące, że Światłość, która w trakcie sesji rozlała się po moim ciele, odczuł również mój terapeuta.

Oczywiście, dla Ciebie, drogi czytelniku, moje doświadczenie może być kompletnie bez znaczenia – przelane na papier tworzy tylko zbitek słów, kolejną porcję tajemnej wiedzy o świecie, której prawdziwości być może nie potrafisz zweryfikować. Całkiem prawdopodobne, że, Twoje przekonania są różne od moich, być może żyjesz w oczekiwaniu na nadejście Królestwa Niebieskiego, być może wierzysz w koniec ludzkiej egzystencji po śmierci, albo też i jesteś zagorzałym wyznawcą „Świata Niewidzialnych Strasznych Szkieletów”… To wszystko nie ma znaczenia, gdyż najważniejsza rzecz przed nami.

Kiedy pojawił się u mnie ten stan umierania, pochłonęła mnie bezdennie jedna, jedyna myśl związana z ludzką egzystencją. Trudno ją wyrazić jednym zdaniem; ta rdzenna myśl, wypływająca z serca, trwała raptem ułamek sekundy, ale przelana na papier stworzyła mnóstwo pytań:

…czy dobrze przeżyłem swój czas w tym ciele?

…czy mogę w pełni zadowolenia odejść?

…czy prowadziłem swoje życie najlepiej jak potrafiłem?

…czy mogę opuścić ten świat nie żałując niczego?

…czy dobrze wykorzystałem każdą daną mi chwilę?

…czy czuję się całkowicie spełniony?
Nie potrafię, nawet w małym stopniu, przekazać uczucia jakie mnie wówczas ogarnęło. Ale jedno wiem na pewno, że został po nim głęboki, niezatarty ślad: wiem, że chcę, z otwartym sercem i umysłem, przeżyć swoje życie najpełniej, najlepiej i najwspanialej jak tylko potrafię; wiem, że chcę pokonać swoje lęki, słabości i ograniczenia po to, aby doświadczać nieskończonej wspaniałości życia. Nie chcę afirmować: całe moje jestestwo pragnie stać się afirmacją życia. Wiem, że chcę przywitać moment śmierci ciała z podniesioną głową, chcę, żeby ostatni oddech ciała był oddechem radości z dobrze przeżytego, wypełnionego życia.

I Tobie również tego życzę

Elijah

www.elijah-blog.info

7 przykazań dla bezrobotnych

Pomysłów, jak zacząć ten tekst miałem co najmniej kilka. Miały to być krótkie historyjki wprowadzające w temat, w każdej miał się pojawić wątek dramatyczny – bo w końcu temat bezrobocia nie jest ani radosny ani wesoły, zwłaszcza, jeśli w sytuacji bezrobotnego się znajdziemy; potem pojawiała się głębsza lub płytsza mądrość wypływająca z zaistniałej sytuacji oraz jakieś dowcipne słowa – znamionujące , że w końcu, aż tak tragicznie nie jest. I w pewnym momencie przypomniał mi się Mojżesz na górze Synaj, spisujący otrzymany od Boga dekalog. Myślę: przecież nie rozmawiał z płonącym krzakiem o pogodzie, czyż nie? Skoro więc zabrałem się za spisywanie przykazań dla bezrobotnych, to może nie będę prawił niepotrzebnych farmazonów i przejdę do rzeczy.

Jam jest Elijah, który wywiedzie Cię z udręki psychicznej bycia bezrobotnym i postawę Twą właściwie ukształtuje (hmm… nie mogłem się powstrzymać… ;)

1. Nie będziesz myślał o sobie jako bezrobotnym. Szokujące, nieprawdaż? Prawie każda osoba, która znalazła się bez pracy, zostaje napadnięta przez czarną chmurę negatywnych, przybijających myśli, których podstawa jest zawsze taka sama i wynika z określenia siebie: NIE MAM PRACY – JESTEM BEZROBOTNY.

Błąd.

Tak naprawdę, to masz pracę, mimo, że nikt jeszcze nie płaci Ci pensji, a wypowiedzenie z ostatniej firmy jest jeszcze ciepłe. Twoją pracą jest szukanie pracy, a Twoim pracodawcą – Ty sam oraz Twoja chęć bycia aktywnym zawodowo. Zatem: pracujesz sam dla siebie. Zaraz po studiach znalazłem się w sytuacji bez pracy, wstawałem więc rano tak, jakbym etatowo pracował: wstawałem 7.30, zaczynałem szukać pracy o 8 rano, a kończyłem o 16. Oczywiście, niezbędna do tego jest samodyscyplina na odpowiednim poziomie, ale wystarczy wyobrazić sobie, że spogląda Ci przez ramię wredny kierownik, pilnując czy wywiązujesz się z zleconych zadań – i już idzie łatwiej :). Zgoda, czasami oszukiwałem kierownictwo, ogłaszając zakończenie zmiany juz o 15, ale zasadniczo całą uwagę, przez kilka godzin dziennie koncentrowałem na jednym temacie: znaleźć pracę. Tak więc – bądź aktywny i działaj.

2. Praca jest. Kolejna rzecz, o której często myślą bezrobotni to: nie ma pracy. Oczywiście, wskaźnik bezrobocia na poziomie 20% i liczby mówiące, że 3 miliony osób pozostaje bez pracy – tak często podawane całkiem nie tak dawno przez media – potrafią być przerażające i paraliżujące, ale… Jednocześnie, oznacza to, że kilkanaście milionów osób – czyli 80% ludzi pracuje, czyli: na pięć wybranych z tłumu osób, aż cztery mają pracę. Dzisiaj (marzec 2008), przy obecnych wskaźnikach – na 10 osób zaledwie jedna pozostaje bez pracy – a aż 9 pracuje. Szklanka do połowy pusta czy pełna? Phi, okazuje się, że szklanka zalana niemalże po brzegi, a Ty martwisz się o nie do końca pełną górną część. Owszem, znalezienie się w tej mniejszości jest pewną prawdą w oczach Głównego Urzędu Statystycznego – ale patrz punkt pierwszy – tak naprawdę, to Ty już zacząłeś pracować. Inna sprawa: będąc specjalistą w dziedzinie fizyki kwantowej, nie oczekuj samorealizacji zawodowej w 6-tysięcznym miasteczku w pomorskiem, to mało realne. Otwórz się na zmiany i bądź elastycznym, przeniesienie do innego miasta czy kraju często doskonale sprzyja rozwojowi.

3. Szanuj siebie oraz znaj swoją wartość. Podejmując pracę nie skazujesz się na niewolę. Podejmując pracę, zawierasz parnerską umowę z człowiekiem/instytucją, którzy potrzebują Twoich umiejętności. Szanuj siebie i to co do biznesu wnosisz, ale szanuj także to, co otrzymujesz w zamian. Szanując pracę swoją oraz innych zobaczysz, jak szacunek wraca do Ciebie szerokim strumieniem, niezależnie od tego, czy jesteś kierownikiem czy sprzątaczką. Tak, to nie pomyłka – również sprzątaczką! Pracowałem kiedyś w międzynarodowej korporacji, w której jedną z najbardziej interesujących osób, jakie poznałem była… sprzątaczka właśnie. Absolwenci najlepszych uczelni w kraju trzęśli majtkami przed rozmową z dyrektorem oddziału, a ona potrafiła iść, zapytać i dostać podwyżkę czy urlop! (Nie wspominając, że można było z nią porozmawiać o wszystkim, od hodowli świń, przez futbol i politykę, do spraw duchowych – fantastyczna kobieta ;). Oto szacunek do siebie i swojej pracy! Pamiętaj: jesteś wystarczająco dobry i zasługujesz na pracę. Aby sobie to uzmysłowić wylicz (spisz) rzeczy, jakie dotychczas wykonywałeś – czasami stworzona lista potrafi uświadomić Ci swoją wartość: jak bardzo byłeś zaangażowany w pracę i ile wnosiłeś do firmy. A jeśli naprawdę uważasz, że jesteś kiepski bo coś tam, to zwróć uwagę na ostatni punkt – wdrożony w życie, uczyni z Ciebie wyjątkowego pracownika.

4. Mierz siły na zamiary. Raz na jakiś czas, pojawiają się na świecie wizjonerzy pokroju Billa Gatesa, z charyzmą i zdolnościami, które budują niezwykle wpływowe firmy, zatrudniające tysiące ludzi. Raz na jakiś czas rodzą się wyjątkowe talenty o umięjętnościach Pele. Niestety, nie oszukujmy się, tacy ludzie mniejszość. Wbrew temu, co twierdzi się w filmach typu „Secret” nie wszystko jest możliwe. Niemożliwe jest, aby każdy z pół miliona zarejestrowanych w Polsce zawodników był gwiazdą piłkarską największych stadionów świata – nie pomieszczą one aż tylu zawodników. Tak samo, nie każdy będzie miał fortunę Billa i nie na każdego będzie pracować setki tysięcy ludzi. Niemożliwe jest otwarcie 10 hektarowej uprawy kukurydzy w centrum Warszawy przy Marszałkowskiej. ;) Ale tak naprawdę – to nie ma znaczenia! Istotne jest aby czuć się dobrze z tym co się robi i kim się jest. Sława, majątek, sukces niekoniecznie uczynią Cię szczęśliwszym, to tylko złudzenie. Zrozumiałem to parę lat temu, w ramach eksperymentu obserwując twarze ludzi jeżdżących luksusowymi limuzynami – niewiele z nich wyrażało większą radość, spokój i zadowolenie z życia niż moja własna… Z drugiej strony – pieniądze są ważne i potrzebne w życiu, więc nie warto wpadać w kolejną skrajność i się ich wyrzekać. Podsumowując: być może, jesteś geniuszem i osiągniesz tyle, że zapiszesz się na podręcznikach historii i każdy będzie rozpoznawał Cię na ulicy. Być może jednak, jesteś jednym z tych, którzy jeżdząc Skodą mają możliwość spełnić się i zrealizować wykonując proste i nieskomplikowane, a jednak bardzo potrzebne zajęcia.

5. Szukaj pracy, którą będziesz mógł kochać i która będzie Cię cieszyć.Praca, którą szukasz, niech nie będzie jedynie wyrazem zdrowego rozsądku i kalkulacji – choć niewątpliwie to wszystko jest bardzo potrzebne przy podejmowaniu decyzji, ale także wyrazem głosu serca. Po przyjeździe do Wielkiej Brytanii, trzech tygodniach intensywnych poszukiwań i trzech rozmowach kwalifikacyjnych, znalazłem się z trzema ofertami w dłoni. W jednej z firm proponowano mi stanowisko kierownicze i wyższą pensję niż w dwóch pozostałych. Kontemplując swój wybór, największą radością wypełniała mnie jednakże myśl o pracy w inny miejscu, bez tytułu kierownika i z niższą pensją. I tą ofertę wybrałem. Praca była niezwykle pasjonująca i ekscytująca, cieszyło mnie wstawanie każdego ranka – i jak patrzę już z pewnej perspektywy czasu, ogromnie wiele się w niej nauczyłem i zyskałem. Co więcej, cztery miesiące po jej rozpoczęciu, w uznaniu dla mojego zaangażowania, otrzymałem sporą podwyżkę, która uczyniła tą ofertę najbardziej atrakcyjną spośród wszystkich… Tak więc, słuchaj wewnętrznego głosu, zawsze i wszędzie, nawet – albo zwłaszcza – wtedy, kiedy trzeba podejmować pozornie mało uduchowione i przyziemne decyzje.
6. Spójrz głęboko w oczy swoim lękom. Jeśli, mimo skrupulatnego przestrzegania powyższych punktów, przez dłuższy czas pozostajesz bez pracy, a świadomie chcesz ją podjąć – to znaczy, że czas wyciągnąć pług i przeorać swoją podświadomość. Chowa ona rzeczy, które hamują Cię w realizacji zamiarów, z reguły w postaci rozmaitych lęków, np. … Zestaw ów jest z reguły bardzo unikatowy i trzeba go indywidualnie rozpatrywać. Przez pług zaś rozumiem narzędzia pokonywania owych ograniczeń – osobiście w przypadku szukania pracy preferuję odpowiednie afirmacje – dobrze działają na „zaparcia” w podświadomości, ale w zasadzie może być cokolwiek innego – medytacja, wizualizacja, regresing, rebirthing, itd – cokolwiek lubisz, znasz i wiesz, że Ci skutecznie pomaga. Temat rzeka, więc zamykam już ten punkt, ale jest ważny – więc o nim pamiętaj.
7. I na koniec – sekret, który dobrze zrozumiany i urzeczywistniony, uczyni Cię wyjątkowym i pożądanym pracownikiem. Przekazał mi to człowiek, który swego czasu prowadził szkolenia dla członków zarządów bogatych warszawskich firm, inkasując – bagatelka – 1000$ za godzinę pracy. Otóż, najważniejsza jego zdaniem – wbrew niezwykle powszechnym opiniom o ważności edukacji czy posiadania znajomości – jest… postawa (ang. attitude). Przyznaję, że nieco trudno mi to zdefiniować, ale postaram się: postawa to Twoje całościowe nastawienie do wykonywanej pracy. Postawa determinuje, jak zachowujesz się w określonych sytuacjach. Postawa to także radość, kreatywność, odwaga, determinacja i konsekwencja w działaniu. Postawa to właściwe reakcje: poszedłem kiedyś na rozmowę kwalifikacyjną, jedno z pierwszych pytań jakie mi zadano to: „ile chcesz zarabiać?”. Odpowiedziałem zdecydowanie: „Pokażcie najpierw, co mam robić i jakie są Wasze oczekiwania, powiem wówczas, ile za to żądam”. Kilka godzin później dostałem telefon, że jestem przyjęty. Jak dowiedziałem się kilkanaście miesięcy później, tym jednym, kluczowym zdaniem wygrałem rozmowę. Oto czym jest i jaką moc ma odpowiednia postawa. Pracuj więc nad swoją postawą oraz inną najważniejszą w każdej pracy rzeczą: właściwą komunikacją z ludźmi. Jak obserwuję z perspektywy czasu, to właśnie ludzie otwarci w komunikacji z innymi i o właściwej postawie, a nie przybite do książek „kujony” najlepiej odnajdują się zawodowo. Te dwie rzeczy – a niekoniecznie papier renomowanej uczelni – uczynią z Ciebie… boga ;-)
Zasadniczo tekst ten kierowany jest do osób pracujących na etacie. Z prostej przyczyny: takich osób jest zdecydowanie więcej. Niemniej, z powodzeniem można go wykorzystać przy kreowaniu samodzielnego stanowiska pracy i rozwijaniu własnego biznesu.
Powodzenia i samorealizacji zawodowej życzy wszystkim
Elijah

http://www.elijah-blog.info/
PS. Inspiracją do powstania tego tekstu była rozmowa z moją – już nie bezrobotną – mamą. Jeśli ten tekst pomógł Ci w czymkolwiek, proszę Cię o krótką modlitwę czy też dobrą myśl lub słowo pod jej adresem.