Archiwa kategorii: Elijah

… o nauce vs. religii

„We share the same biology regardless of ideology”

(Dzielimy tą samą biologiczną strukturę niezależnie od ideologii)

Sting

Przyglądłem się ostatnio dyskusji o nauce kontra religii z pewnym, hmm, politowaniem, albo nawet niesmakiem. Wpisanie w Google frazy „religion vs science” zwraca 25 milionów zapytań – znaczy, że problem jest dość poważny i zastanawia szeroką rzeszę ludzi. Postanowiłem zatem, w przypływie niesionej wiatrem inspiracji, jednym artykułem i ostrym jak brzytwa słowem, raz na zawsze rozstrzygnąć ten druzgocący problem ;)

Zacznijmy od podstawowych pojęć, aby było jasne, o czym rozmawiamy posługując się dość niedoskonałym słowem pisanym. Czym jest nauka? Internetowy Słownik Języka Polskiego interpertuje to tak:

Nauka:

«ogół wiedzy ludzkiej ułożonej w system zagadnień; też: dyscyplina badawcza odnosząca się do pewnej dziedziny rzeczywistości»

«zespół poglądów stanowiących usystematyzowaną całość i wchodzących w skład określonej dyscypliny badawczej»

Szybki rzut okiem na to, czym jest religia (szybki, bo w końcu, czytanie słowników nie jest tym, co tygryski lubią najbardziej ;)

Religia:

«zespół wierzeń dotyczących istnienia Boga lub bogów, pochodzenia i celu życia człowieka, powstania świata oraz w związane z nimi obrzędy, zasady moralne i formy organizacyjne»

I tutaj pojawia się pewien problem z użyciem słów „zespół wierzeń”. Czym jest bowiem „wierzenie”? Ratując się po raz kolejny tym samym słownikiem odnajdujemy taką oto definicje:

Wierzyć:

«uznawać coś za prawdę»

«być przekonanym, że ktoś mówi prawdę»

O zdumienie! Patrząc bliżej widać świetliście jasno, że zarówno nauka jak i religia poszukują Prawdy na temat Rzeczywistości, niemniej, jakoś niespecjalnie mogą się w tym temacie porozumieć – co więcej można nawet rzec, że są od wieków w nieroztrzygnionym konflikcie!

Niech mnie kule biją – w czym zatem ów nierozwiązywalny problem?

Zacznijmy od nauki. Definicja mówi o nauce jako „ogóle wiedzy” i „usystematyzowanej całości”. Czyżby na tym gruncie wyrosła masa teorii, książek, tłumaczeń i argumentów na nieistnienie Boga? Zapewne tak. Tymczasem, nauka, której udało się wyjaśnić wiele zjawisk w naszym Wszechświecie, jest w gruncie rzeczy nadal bardzo niedoskonała i daleka od owego ideału „usystematyzowanej całości”. Przyglądając się poszczególnym jej dziedzinom z łatwością można zauważyć, że istnieją poważne luki, braki i niedoróbki – i to w obszarach wielu rozmaitych zagadnień. I wydaje się to, do pewnego stopnia zrozumiałe, zwłaszcza jeśli chodzi o skomplikowane rzeczy. Na przykład to, że nie rozumiemy natury Czarnych Dziur w kosmosie jest jeszcze pojęte. To, że pewną zagadkę dla nauki stanowi nadal migracja węgorza europejskiego do Morza Saragossowego, to też jeszcze można zrozumieć, choć problem nie jest tak odległy jak Czarne Dziury. To, że nauka nadal nie zna skutecznego lekarstwa na raka to też jest oczywiste z racji wagi problemu. Ale jakim cudem ta cała potęga ludzkiego umysłu, naszej wiedzy, ogromu intelektu, superkomputerów i lat doświadczenia nie potrafi nadal znaleźć skutecznego lekarstwa na katar – tego już naprawdę nie pojmuję.

I oto jaka nasuwa się konkuzja: nie potrafimy wyleczyć głupiego kataru – a zarazem wielu ludzi jest święcie przekonanych, że ta sama naukowa „siła” (z premedytacją wstawiłem to słowo w cudzysłów) dysponuje niezbitymi dowodami na nieistnienie Boga, którego wielu uznaje za największą tajemnicę Wszechświata?

Cała nasza „potęga” i „moc” rozbija się o… problem kataru. Czy to nie jest tak naprawdę śmieszne? Czy z takiej perspektywy próba interpretacji i wyjaśniania Boga z punktu dzisiejszej wiedzy i świadomości naukowej nie wygląda na akt szalonej desperacji? Dla mnie – wygląda. Przypomina mi to w pewien sposób próbę obszczekania tematu struktury atomu przez dwa psy. Łatwo mogą dojść do wniosku, że takie coś w ogóle nie istnieje. Podobnie my, dysponując narzędziami niewiele bardziej rozwiniętymi, próbujemy w ramach naszych ograniczonych możliwości „obszczekać” tematy znacznie wykraczające poza nasze teraźniejsze rozumienie. Jesteśmy dalecy od ideału, nie potrafiąc rozwiązać prostych przyziemnych, ludzkich problemów, a jednak uparcie wierzymy, że osiągnęliśmy naprawdę wiele i możemy rozwiązywać najbardziej doniosłe metafizyczne zagadki Wszechświata. Bez przesady, mili Państwo. Potrzeba nam nieco pokory aby zrozumieć, że tak naprawdę jesteśmy prymitywni i póki co – jeszcze wiele zostaje do zrobienia, odkrycia i wyjaśnienia, zanim w ogóle można będzie rzetelnie do tematu Boga podejść korzystając z naukowych narzędzi poznania.

Zostawmy zatem naszą biedną, kulejącą i rozwijającą się dopiero naukę i przyjrzyjmy się religii. Teoretycznie ma wyjaśniać nam Prawdę o Rzeczywistości. Co więcej, większość nawet opiera swoje istnienie na naukach zupełnie fantastycznych i głęboko mądrych poszukiwaczy Prawdy, jakimi byli Jezus, Budda czy inni. Niestety, w procesie ewolucji religia odeszła od tego szlachetnego ideału i obrosła grubymi fałdami tłuszczu, tfu, znaczy błędnych wyobrażeń, które tworzyli ludzie dalecy od ideału i niewiele rozumiejący, a którym – o zgrozo – uwierzyły miliardy ludzi na całej planecie.

Zastanówmy się przez chwilkę i spójrzmy na temat religii przez pryzmat słów znanego piosenkarza, Stinga, które zamieściłem na początku artykułu – „Dzielimy tą samą biologiczną strukturę niezależnie od ideologii”. Wszyscy jesteśmy takimi samymi ludźmi, mamy taką samą biologiczną strukturę – ja, Ty, chrześcijanin, muzułmanin czy żyd. Każdy ma wątrobę w tym samym miejscu, mózg pod czaszką, nos, dwie nogi i dwie ręce. Nad każdym wstaje to samo Słońce i na nasze głowy pada ten sam deszcz. Zamieszkujemy tą samą planetę i tak samo działa na nas, niezależnie od przekonań, ta sama siła grawitacji. Jesteśmy wszycy poddani tym samym identycznym prawom Natury – i dotyczą one praktycznie każdego aspektu naszego fizycznego życia, niezależnie od wyznawanej religii i poglądów.

Skoro te same reguły dotyczące fizycznego świata powstały dla wszystkich ludzi niezależnie od ich poglądów czy wyznawanej religii, to jestem w pełni przekonany, że całkowicie sensowne i uzasadnione jest, aby tak samo działały na nas duchowe prawa Wszechświata. To, czy wierzysz w istnienie komety Halleya nie ma kompletnie wpływu na jej funkcjonowanie, istnienie i trajektorię lotu. To, czy wierzysz w istnienie prądu elektycznego (widział go ktoś?) też w żaden sposób nie zmieni jego struktury i zasad działania. Myślę, że podobnie sprawa ma się z wyznawaną religią – swoimi poglądami nie jesteś w stanie w żaden sposób zmienić ani w jakikolwiek sposób wpłynąć na istnienie bądź nieistnienie jakiegokolwiek z praw duchowych – istnienia subtelnych energii, ciał poza fizycznym, procesu śmierci i inkarnacji, itd. Jedyne co tak naprawdę możesz zrobić, to odkryć Prawdę o tym, jak te procesy funkcjonują.

I tu dochodzimy do sedna problemu, jakie niesie ze sobą wyznawanie religii. Niestety, pewne prawdy, choćby w naszym katolickim światku były ustalane w drodze soborów, przez ludzi prymitywnych, często skorumpowanych, spragnionych poklasku i władzy nad innymi, którzy tak naprawdę nie mieli zielonego pojęcia w czym rzecz w świecie dookoła nich. W efekcie – zamiast poznania Prawdy o świecie w którym żyjemy – religie zaczęły tworzyć swoje własne. Stąd też do dzisiaj funkcjonują takie śmieszności jak celibat, dogmat o czyścu czy nieomylności papieża. I nie to, żebym czepiał się akurat Kościoła – po prostu, jest pod ręką a pisząc w języku polskim adresuje ten artykuł do chrześcijan głownie – podobnie niedorzeczne wierzenia, mające niewiele wspólnego z Prawdą, a będące powszechnie wyznawanymi mitami, tworami ludzkiej wyobraźni i fantazji, znajdziemy w praktycznie każdej innej religii.

Podsumowując – problem rozbieżności między nauką a religią rozbija się tak naprawdę o naszą ignorancję:

1. Nauka, w swojej niedoskonałości, próbuje wyjaśniać rzeczy wychodzące daleko poza nasze teraźniejsze rozumienie i pojmowanie rzeczywistości, co póki co nie daje jej pełnego obrazu Rzeczywistości

2. Religia, w swojej niedoskonałości, obciążona została masą niedorzecznych wyobrażeń, które również przeszkadzają w widzeniu Rzeczywistości, skupiając się na wymyślonych przez ludzi fałszywych bożkach

To co napiszę poniżej to ideał do realizacji w perspektywie setek jeśli nie tysięcy lat: jestem głęboko przekonany, że w momencie, gdy nauka ewoluuje do znacznie wyższego poziomu zaś religia uwolni się od błędnych wierzeń, obie zejdą się w jednym punkcie i zniknie raz na zawsze problem jakichkolwiek rozbieżności. Na chwilę obecną jednak pozostaje nam jedynie uzbroić się w cierpliwość i szukać własnego szczęścia i rozumienia ponad istniejącymi podziałami… ;)

Pozdrawiam serdecznie,

Elijah

www.elijah-blog.info

…o związkach

„Wszystkie związki są jak lustra”

Osho

Wiedziałem, naprawdę wiedziałem, że w momencie kiedy napiszę o tekst małżeństwie – pojawią się interpretacje, że chodzi w tym wszystkim o mój stosunek do kobiet czy też do byłej żony. Niestety, albo i stety – nie w tym rzecz. Instytucja małżeństwa mi się totalnie nie podoba i w sumie jakoś nigdy nie byłem do niej za specjalnie przekonany, jednakże kobiety i związki z nimi – uwielbiam :) Zacznę ostro:

WSZYSTKIE PARTNERSKIE RELACJE JAKIE TWORZYMY SĄ WYNIKIEM NASZYCH WZORCÓW I PRZEKONAŃ (często nie uświadomionych).

To zdanie każdy, kto jest zainteresowany tworzeniem związków i relacji powinien wydrukować i zawiesić sobie nad łózkiem, gdyż ma ono ogromne konsekwencje i wynika z niego masa niezwykle ważnych i istotnych rzeczy.

I. Zębatka

Wzorce, które wpychają Cię w relacje przypominają koło zębate. Najlepiej uświadomić sobie to z użyciem owej analogii: twoje wzorce tworzą twoją wyjątkową zębatkę, wzorce twojej partnerki – kształtują jej zębatkę. Mechanizm działa harmonijnie i sprawnie tylko wówczas, kiedy zębatki są zgodne. Co więcej, im większa zgodność jednej i drugiej zębatki – tym większe wzajemne przyciąganie i wzajemna atrakcyjność.

II. Iluzja nieudanego związku

Nie istnieje coś takiego jak nieudany związek – zębatki do siebie pasują, przyciągając wzajemnie tylko takie jak najbardziej zgodne. Jeśli zębatka drugiej osoby będzie diametralnie różna – nigdy się sobą nie zainteresujecie. Znając tą regułę przyciągania podobieństw i mając świadomość, że świat jest lustrem twoich wyobrażeń, można śmiało ruszać na koniec świata i bez obaw płynąć z życiem, gdyż zwyczajnie nie ma takiej siły, która sprawiłaby, że znajdziesz się pośród niewłaściwych ludzi i w złym otoczeniu. Czasami jednak pozornie możesz mieć wrażenie, że otaczają cię niewłaściwi ludzie lub jesteś z niewłaściwą osobą – wynika to jedynie z tego, że nie rozumiesz podświadomych mechanizmów, które przyciągnęły cię w towarzystwo takich a nie innych ludzi.

Pojęcie „nieudanego” związku wynika z prostej, mechanicznej oceny dokonywanej przez nieświadomych ludzi, którzy dzielą związki na udane czyli takie, które trwają (idealnie do końca życia) i nieudane – czyli takie, które właśnie się zakończyły. Ci ludzie z reguły nie rozumieją mechanizmów tworzących związki i nie widzą co się dzieje w tle, stąd owe niezbyt rozgarnięte kryteria oceny. Tymczasem, każdy związek który kiedykolwiek zaistniał zawsze niesie ze sobą cenną i ważną lekcję oraz ma swoje, mniej lub bardziej jawne przesłanie.

III. Iluzja dysharmonii

Jak wspomniałem, mechanizm działa w pełni harmonijnie tylko wówczas, jeśli zębatki są ze sobą zgodne i wzajemnie dopasowane. Harmonia wzrasta wraz z rozwojej twojej świadomości. Pozornie jednak nieharmonijny związek jest tak naprawdę w gruncie rzeczy idealnie harmonijny – po prostu twoja dysfunkcja jako zębatki przyciąga inną zębatkę która posiada odpowiednio pasującą dysfunkcję.

Przykładowo, jeśli jesteś przekonana i wierzysz, że faceci w relacji poszukują tylko seksu, to z reguły:

a) będziesz spotykała mężczyzn, którzy będą chcieli się tylko i wyłącznie z tobą bzykać

b) Twoje postrzeganie mężczyzn będzie mocno skrzywione, czyli – spotkasz wrażliwego, inteligentnego i ciekawego mężczyznę, który w momencie kiedy zaproponuje Ci seks – zostanie z automatu zaklasyfikowany w tej samej grupie co reszta, czyli maniak seksualny (nawet, jeśli seks nie będzie jego głównym celem w relacji z tobą)

Jeśli jesteś mężczyzną, i jesteś przekonany, że kobiety lecą tylko na kasę – to będziesz spotykał tylko takie, które z automatu na początku znajomości będą się interesowały tym, gdzie pracujesz i ile zarabiasz. Jeśli nie masz takiego przekonania, nie będziesz trafiać na takie kobiety, lub nawet jeśli takie napotkasz – nie będą Cię one podświadomie pociągały i szybko będziecie wzajemnie tracić zainteresowanie.

Podam tutaj swój przykład – miałem kiedyś silne przekonanie i wzorce ratownika i w rezultacie trafiałem na biedne, za przeproszeniem, sierotki, które nie potrafiły stanąć same na nogach, będąc zatopione po uszy w rozmaitych problemach. Jak przystało na prawdziwego, pragnącego dowartościować się bohatera, którego rolę dumnie odgrywałem, ratowałem je i ratowałem, aż w końcu stwierdziłem, że mnie to strasznie męczy i pochłania zbyt wiele energii. Zainspirowany słowami pewnej mądrej osoby, która poleciła mi przestać być ratownikiem wdrożyłem to w życie – i był to początek końca mojego uwczesnego związku.

Jednym słowem – zębatka twojego partnera jest zwykle lustrzanym odbiciem twojej zębatki.

IV. Iluzja połówek

W duchowym światku straszliwie modne i popularne są rozmaite teorie połówek. Są one rozwinięciem pięknych wizji mężczyzn – rycerzy (na białym koniu, oczywiście) oraz bajki o królewnie Śnieżce, prezentując jeden główny motyw – gdzieś tam, hen za górami i za rzekami jest ta jedna, jedyna, idealnie pasująca do ciebie istotka, niemalże taki twój klon tylko z innymi genitaliami. Oczywiście, istota ta zawsze jest gotowa spełniać najbardziej absurdalne z twoich oczekiwań, kochać cię do samej śmierci i w ogóle, idealnie wpasowuje się w twój schemat życia, będąc ideałem szytym na miarę twoich mniej lub bardziej ograniczonych wyobrażeń.

Czyż to nie cudowna bajka?

Tymczasem wniosek, jaki wynika z iluzji dysharmonii i iluzji nieudanego związku mówi, że zarówno zębatka twoja jak i partnera są ze sobą bardzo dobrze dopasowane. Z tego powodu, można podarować sobie obawy o to, że przyciągniemy do siebie niewłaściwą osobę – nie ma takiej opcji! Osoba, która pojawia się w naszym życiu i tworzymy z nią relacje jest zawsze jak najbardziej właściwą. Stąd też, przekonanie o poszukiwaniu idealnych połówek jest głupotą – zawsze trafiasz na osobę, która ma ci do przekazania doskonałą lekcję. A naiwni ludzie, zamiast uczyć się kochać tu i teraz, przeżywać swoje życie jak najpiękniej potrafią, oszołomieni głupimi teoriami rezerwują swoją miłość dla nieistniejącego wyobrażenia.

V. Jeśli chcesz zachować związek.

Jeśli tworzysz relację, która w twoich oczach jest doskonała i chcesz, aby ona trwała jak najdłużej, to masz trzy drogi do wyboru:

a) przestać się świadomie rozwijać – spowoduje to, że przestajesz zmieniać swoją zębatkę wobec czego zostaje zachowana zgodność i kompatybilność z zębatką twojego partnera; wbrew pozorom, czasami to jest zupełnie nienajgorszym rozwiązaniem.

b) rozwijać się harmonijnie z partnerem – wtedy zarówno Twoje wzorce jak i wzorce partnera ulegają modyfikacji, przez co nadaj jesteście zgodni. To jednakże jest prawdziwym mistrzostwem, gdyż z reguły dynamika rozwoju jest różna, ale znam przypadki gdzie to się udaje.

c) kiedy partner się nie rozwija a ty tak – odczuwać będziesz coraz bardziej rosnącą dysharmonię; partner wówczas może ci coraz bardziej „ciążyć”. Można złagodzić i zrównoważyć ową stale rosnącą niekompatybilność i niezgodność zębatek poprzez rozwijanie bezwarunkowej miłości i akceptacji czakry serca. W takim układzie miłość jest środkiem balansującym dysproporcję w budowie zębatek. Przyznaję, że jak dla mnie jest to jeszcze większy wyczyn niż ten z punktu powyżej, ale znowu znam pary, które funkcjonują w związku lecz świadomie nad rozwojem osobistym pracuje tylko jedna osoba.

VI. Jeśli chcesz zakończyć związek – pomyśl dwa razy

Jako wolna istota zawsze masz do tego prawo, zastanów się jednak dobrze nad swoją motywacją, aby nie wpaść z deszczu pod rynnę, jak to mądrze mówi ludowe powiedzenie. Czy nie będzie to wyrazem twojego tchórzostwa i ucieczki od odpowiedzialności oraz zaistniałych problemów, które tak naprawdę współtworzyłeś? Chodzi w tym o to, że zmieniając partnera bez zmiany samego siebie – mamy 100% gwarancję tego, że przyciągniemy osobę, która wcześniej czy później pokaże nam dokładnie te same wzorce i przekonania, które w sobie nosimy. Często te same mechanizmy wychodzą dopiero po jakimś czasie, choć wydaje się że nowa partnerka jest taka cudowna i inna od wszystkich poprzednich. Tymczasem, nie ma miejsca na tym świecie czy jakichkolwiek innych, gdzie moglibyśmy uciec przed sobą samym!

Jednym z najbardziej wstrząsających przykładów, jaki dostałem w swoim życiu w tym temacie: kilka lat po rozstaniu się z żoną przenoszę się na drugi koniec świata i poznaję tam kobietę, która nie tylko z niektórych wzorców, ale także z wyglądu bardzo mocno przypomina mi byłą partnerkę. Co jeszcze bardziej mnie poruszyło – jej bardzo dobra przyjaciółka była bardzo podobna (także z wyglądu!) do najlepszej przyjaciółki mojej ex! Tym razem jednak nie chodziło o pokazanie mi całości, tworzenie nowego związku, lecz będąc wystarczająco świadomym skorzystałem z nauki, która uświadomiła mi działające jeszcze mechanizmy oraz przypomnieniała o nieprzerobionych wzorcach. O dziwo, kiedy to sobie uświadomiłem, straciliśmy wzajemnie zainteresowanie – i Bogu dzięki! :)

Jeśli jednak dzieje się to w wyniku zachodzących zmian w zestawie wzorców – patrz punkt „Koniec związku”

VII. Karma i jej wpływ na nasze wybory

Czasami konsekwencje naszych działań z dawnych czasów odnawiają się w tym życiu. Nie raz zdarzało mi się przeżywać zauroczenie jakąś kobietą tylko po to, abym chwilę później odkrył, że jest to efekt wmawianych mi w trakcie hipnoz w poprzednich wcieleniach przekonań, że owa kobieta jest dla mnie idealną partnerką. Jako że życ mamy w większości przypadków całkiem wiele, takich wkodowanych idealnych partnerek może nieco być. Jak to się objawia? Z reguły tak, że jedna strona nie jest kompletnie zainteresowana relacją podczas gdy druga wyje z „miłości” (emocjonalnego zaślepienia tak naprawdę) do księżyca, nie mogąc przestać myśleć o tej drugiej osobie, itd. Jak powiedział mi kiedyś kolega: „Czasami to trzeba dziękować Bogu, że pewne rzeczy się nie wydarzyły” – tak też polecam zrobić i odpuścić sobie wchodzenie na siłę w relacje z osobą, która nie jest tym zainteresowana. Nie zawsze jest to proste, bo podświadomość może głęboko wierzyć, że ta osoba jest tą wybraną i jedyną. Jeśli ktoś nie pamięta lub nie chce grzebać w poprzednich wcieleniach, to polecam modlitwy o uwolnienie, afirmacje czy inne praktyki, których celem jest zwrócenie wolności sobie i tej osobie. Czasami zdarza się tak, że kody trzymają dwie osoby – wówczas jesteśmy z kimś męcząc się i kompletnie nie wiedząc czemu; z reguły związek się rozpada po przełamaniu wkodowanych przekonań.

VIII. Magia i manipulacje

Uwaga – mogą być pokusy, aby w drodze manipulacji czy praktyk magicznych zdobywać partnerkę – jest to czasami możliwe w przypadku osób mało świadomych i czasami nawet działa, ale tak naprawdę jest to ślepa i totalnie zgubna droga, mająca swoje przykre konsekwencje w przyszłości. Odradzam, no chyba że ktoś jest prawdziwym fascynatem mnożenia problemów w życiu ;)

IX. Koniec związku

Jeśli rozbieżność w pracy dwóch kół zębatych przekracza pewien punkt krytyczny – nieuchronnie następuje rozpad związku. Można zadać sobie tutaj pytanie – jak to się dzieje, w końcu pisałem, że zębatki zawsze do siebie pasują? Otóż nie żyjemy w skansenie, nic nie trwa wiecznie, życie jest procesem ciągłych zmian. Przyciągają się podobne mechanizmy, ale z czasem następuje proces ich modyfikacji, naturalnego zużycia, wyczerpania i przekształceń. Siła miłości i akceptacji, o której pisałem powyżej, potrafi to wszystko scalić i zachować, ale jeśli nie możemy się na to zdobyć lub zwyczajnie pragniemy wyrazić się inaczej, pozostaje nam zakończyć relację.

Co wówczas? Kiedy wylejemy już morze łez lub skończymy wyżywać się na byłej poprzez zaliczanie wszystkiego, co się akurat nawinie – polecam na spokojnie wyciągnąć wnioski z owego doświadczenia. Jak mówił jeden z Mistrzów – doświadczenie, które nie zostało przeanalizowane i zrozumiane, jest potencjalnie stracone. To znaczy, należy wyciągnąć takie wnioski, które będą dotyczyły przede wszystkim mnie samego. Pokreślam – mnie samego – choćby nie wiem jaka pokusa była obwiniania drugiej strony o wszystko, co najgorsze.

Dlaczego? Ponieważ jedynie wyciągnięcie wniosków wobec własnej osoby oraz dokonanie zmiany WE WŁASNYM WNĘTRZU przekłada się w przyszłości na zmianę na zewnątrz nas. Jak pisałem, zębatki idealnie się przyciągają – jeśli masz wzorce ofiary, będziesz trafiać idealnie na osoby ci to pokazujące. I jeśli tego wzorca nie zmienisz – następny partner pokaże ci dokładnie to samo.

Znowu podam przykład z mojej własnej zębatki, tfu, znaczy, z mojego własnego podwórka ;) Otóż jednen z trybików zaprogramowany był kiedyś przekonaniem, że „kobiety są słabe i niezaradne finansowo”. Takie coś wyssałem z mlekiem matki, która była i jest nadal taką nieporadną osobą. Projektowałem to przekonanie na wszystkie moje związki, przyciągając kobiety, które idealnie mi to pokazywały – będąc ode mnie zależne i nie potrafiące sobie samodzielnie radzić w wielu obszarach życia, a także z wielką chęcią sięgając do mojego portfela. Tymczasem, po wizycie u pewnej terapeutki i zmianie swoich poglądów (również tych podświadomych, co jest niezwykle ważne), takie kobiety przestały pojawiać się na mojej drodze, ba, zacząłem spotykać kobiety, które czuły się niekomfortowo i niezręcznie, kiedy nie mogły za siebie płacić. Po prostu, zacząłem przyciągać kobiety silne, samodzielne i niezależne, które potrafiły o siebie zadbać w życiu, tak samo jak i zadbać o swoje finanse bez konieczności manipulowania partnerem i traktowania go jak karty kredytowej.

Jakie płynie z tego przykładu? Jak mówił Budda – „lepiej pokonać siebie niż wygrać tysiąc bitw”. Mógłbym poświęcić całe życie na narzekaniu i marudzeniu, jakie to kobiety są słabe, niezdarne i naciągające mnie na kasę – lecz nie przyniosłoby to żadnej, absolutnie żadnej zmiany w moich relacjach partnerskich. Mógłbym płakać nad sobą i jęczeć, że dostałem od kobiet w kość. Tymczasem, tak naprawdę przyczyna leżała we mnie samym i w tym, w co głęboko wierzyłem. Dopiero zmiana mojego poglądu – ucziwa zmiana samego siebie na każdym poziomie świadomości – spowodowała transformację w życiu. I myślę, że praca nad sobą, która może mieć różne formy – niekoniecznie trzeba stosować wyrafinowane techniki, czasami naprawdę wystarczy silna wola i chęć zmiany siebie (siebie, a nie partnera!) – jest drogą do osiągania i tworzenia coraz bardziej harmonijnych relacji.

I na koniec jeszcze jedna uwaga – ten tekst pisałem głównie z myślą o relacjach partnerskich, jednakże nie ma przeszkód aby je interpretować w kategoriach dowolnych relacji interpersonalnych – z rodzicami, bratem czy siostrą, szefem w pracy, itd

Pozdrawiam jak zwykle serdecznie ;)

Elijah

www.elijah-blog.info

…o iluzji małżeństwa

Zauważyłem ostatnio z pewnym specyficznym zadziwieniem, że żyję w społeczeństwie, które ma głowy załadowane masą nikomu niepotrzebnych informacji. Stałem się uczestnikiem quizu, w którym zadawano najbardziej nonsensowne pytania świata, typu: „jak brzmi nazwisko pana, który wczoraj pojawił się w gazetach z tego powodu, że zamówił fish&chips w miejscowości odległej dziesiątki kilometrów od domu?” Ku mojemu zdziwieniu, na sali znalazły się osoby, które potrafiły na tak absurdalne pytanie odpowiedzieć.

Właściwie, to nie przeszkadza mi, że ktoś ma głowę zawaloną tego typu informacjami. W końcu, czy poznanie i zapamiętanie jakiegoś przypadkowego, zupełnie niepotrzebnego do czegokolwiek – oprócz pubowych konkursów – nazwiska komukolwiek może zaszkodzić? Jak najbardziej nie. Niemniej, jest pewna wiedza, która tworzy szkodliwe przekonania. Te szkodliwe przekonania mają wpływ na jakość naszej egzystencji – i tak samo jak szkodliwe substancje uwalniane z rur wydechowych samochodów zanieczyszczają powietrze, tak samo i one zatruwają nasze życia. I o dziwo, prawie wszyscy, z automatycznego pędu, te przekonania przyjmujemy jako swoje własne i co więcej, dla wielu stają się one marzeniami, ideałami i celami do realizacji. Jednym z takich szkodliwych, zatruwających życie przekonań jest iluzja małżeństwa.

Zdaję sobie sprawę, że w wyobraźni wielu osób, pań zwłaszcza, jestem za takie stwierdzenie właśnie biczowany, krzyżowany, torturowany, gilotynowany i palony na stosie – brutalnie i bez cienia litości ;) W końcu, ideał księcia na białym koniu, pięknej sukni ślubnej i wzruszającego marszu weselnego Mendelsona, zwiastującego chwile błogości i cudowności, to najpiękniejsza wizja zakorzeniona w głowie nie jednej przedstawicielki płci pięknej. A potem żyli długo i szczęśliwie…

…Ale czy naprawdę? W końcu, przysięga małżeńska, która ma łączyć ich dopóki śmierć ich nie rozdzieli, to jedno z NAJWIĘKSZYCH POWSZECHNIE SPOŁECZNIE AKCEPTOWALNYCH KŁAMSTW. Czy na takim kłamstwie można opierać długą, szczęśliwą i spełnioną relację partnerską? W moim przekonaniu – absolutnie nie. I już wyjaśniam, od podstaw, dlaczego.

Przede wszystkim, poprzez słowa przysięgi małżeńskiej deklarujemy partnerowi miłość, wierność, szczęście i zgodność, które w zależności wersji ślubu – ma trwać albo do śmierci (wersja Kościóła Katolickiego), albo po prostu ma być trwałe (przysięga w Urzędzie Stanu Cywilnego), co zasadniczo na jedno wychodzi. Tym samym składamy obietnicę, która sama z siebie jest potwornym kłamstwem – nikt z nas nie jest na tyle rozgarnięty, jasnowidzący i superświadomy, aby wiedzieć, co będzie robił powiedzmy za rok czy dwa, ale – z całą powagą gotowi jesteśmy przysiąc, że będziemy żywić przez całe życie – czyli za lat 5, 10 czy 50 dokładnie takie same szlachetne uczucia do drugiej osoby!

Cóż za straszne łgarstwo! Jeszcze nie poznałem osoby, która powiedziałaby mi: moje życie, poglądy, stosunek do świata i ludzi za dwadzieścia lat będzie wyglądał dokładnie tak a tak. Skoro całe życie się zmieniamy, zmieniają się nasze ciała, poglądy, przekonania, myśli, uczucia, ewoluuje cały system wartości – czy istnieje jakakolwiek przesłanka, która pozwala nam stwierdzić, że daną osobę będziemy w przyszłości traktować identycznie tak samo jak to robimy teraz? Szczera odpowiedź brzmi: nie, nie mamy najmniejszego powodu aby uznać, że tak faktycznie będzie. A skoro nie wiemy, kim staniemy się w przyszłości i co będziemy czuć, przysięganie czegokolwiek drugiemu człowiekowi jest zwykłym kłamstwem.

Co ciekawe, na iluzji tego małżeńskiego kłamstwa zasadza się grupa innych kłamstw, w które chcemy wierzyć tak głęboko, że pozwalamy sobie akceptować złudzenie przysięgi małżeńskiej jako prawdziwe i nie dostrzegać, że nasze życie coraz bardziej przypomina kruchy domek z kart. Cztery zasadnicze filary budowane na małżeńskim kontrakcie wyglądają następująco:

1. Iluzja trwałości – wynika bezpośrednio z treści przysięgi młżeńskiej i zasadza nas we fałszywym przekonaniu, że właśnie zakończyliśmy „łowy” i starania i zdobycz w postaci współmałżonka będzie naszą już na resztę życia. Samo to przekonanie często jest w miarę nieszkodliwe, choć mogą wynikać z niego mniej przyjemne konsekwencje. Przestajemy czuć potrzebę bycia atrakcyjnymi dla partnera – misiowi wyrasta z czasem mięsień piwny zaś cudowna księżniczka obrasta fałdami tłuszczu, jako że wreszcie może obżerać się bez ograniczeń słodyczami. Przestajemy adorować i dbać o partnera, pielęgnować to co najcenniejsze – czyli miłość i uczucie – i wszystko to z powodu fałszywej iluzji, że druga osoba, na mocy podpisanego cyrografu, należy nam się już na zawsze.

2. Iluzja bezpieczeństwa – to jeden z głównych motywów zawierania małżeństwa, mający swoje biologiczne korzenie w naszej zwierzęcej przeszłości. Poszukiwanie oparcia w partnerze to głównie cecha kobiet, przekonanych o własnej słabości, zagrożeniach w płynących z życia, nie potrafiących odnaleźć swojego miejsca i liczących na wsparcie partnera. Rzecz jasna układ jest obustronny – mężczyzna w zamian dowartościowuje się przez opiekowanie się słabszą istotą, także każdy pozornie odnosi korzyść. Do czasu. W pewnym momencie jedna ze stron znudzi się lub zmęczy odgrywaną rolą – znam kobiety które wyrastały na silne, samodzielne i niezależne osoby, jak i mężczyzn, którzy uświadamiali sobie, że „kula u nogi” w postaci uzależnionego partnera mocno podcina im skrzydła. W obu przypadkach zaprzestanie chęci odgrywania nieświadomych scenariuszy z reguły kończy relację, uświadamiając jasno najprawdziwszą z prawd – nie grożą nam już żadne dzikie zwierzęta i prawdziwe bezpieczeństwo możemy odszukać jedynie we własnej sile.

3. Iluzja własności – wiele osób żyje w przekonaniu, że kontrakt małżeński gwarantuje im kontrolę nad osobą współmałżonka i nad jego wolnością. O ile standardowe historie, jak np. koniec z wychodzeniem ze znajomymi na piwo są jeszcze do przyjęcia i zaakceptowania, o tyle zabijanie w drugim człowieku pasji i pragnienia samorealizacji ponieważ nie zgadzają się one z naszymi egoistycznymi wizjami życia jest często tragiczne w skutkach. W efekcie zamiast pełnej optymizmu, pasji i radości z życia pary otrzymujemy dwa automaty trzymające się wzajemnie w sidłach swoich ograniczających wyobrażeń, zaś wolność zostaje zduszona ciężarem lęku. I czy można zdziwić się, że w takim układzie z czasem miłość zamienia się w rutynę? Oto i pełna automatyka, kochani.

4. Iluzja szczęścia – wstępujemy w związek małżeński, aby dawać i otrzymywać szczęście. W rzeczywistości, przypomina to nieco handel wymienny, gdzie wymieniamy się obiektami, które uważamy za dające nam spełnienie – „dasz mi seks i ciepłe obiadki, to obiecuję przynosić do domu pieniążki i zrealizuję twoje marzenia o dzieciach”. To daje zadowolenie. Niestety, nasze potrzeby z czasem się zmieniają i wówczas handel przedmiotami szczęścia zwykle się załamuje, albo zaczynamy go manipulacjami naginać do naszych oczekiwań. Seks? Jak najbardziej, ale dopiero wtedy gdy (i tutaj lista żądań); pieniądze na fryzjera? Pewnie, rozkładaj nogi. I tak dalej. W efekcie szczęście które miało trwać na zawsze znika, zamieniając się w ciężki do udźwignięcia wór wzajemnych uzależnień i uwarunkowań.

Prawdopodobnie po przeczytaniu tych słów, jesteś, szanowny Czytelniku, przekonany o tym, że autor jest zupełnym wrogiem trwałych związków. Wprost przeciwnie! Jestem jedynie przeciwny kłamstwom i fałszywym wyobrażeniom. Trwałe związki są dla mnie bardziej wartościowe niż romanse na jedną noc (choć przyznaję, że czasami relacja trwająca tylko kilka chwil potrafi wpłynąć na bieg życia). To w długotrwałych związkach kreujemy specyficzną, wyjątkową, dwuosobową subkulturę – dojrzewamy, dorastamy, poznajemy i odkrywamy siebie oraz partnera, doświadczamy porozumiewania się bez słów, realizujemy długofalowe cele czy stwarzamy dogodne warunki do wychowania potomstwa. Nie jestem też fanem kończenia związków jako ucieczki od problemów – doskonale bowiem wiem, że nie można uciec od samego siebie, a zamieciony pod dywanik problem prędzej czy później wyjdzie na wierzch, niezależnie od tego, czy obok mnie będzie Jadzia, Krysia czy Czesia ;) Tylko, czy naprawdę do tego wszystkiego potrzebne są nam fałszywe, publiczne deklaracje zakończone weselną pompą i zakrapiane ostro wódką? Przecież można to zrobić zupełnie inaczej, bez kłamstw, obietnic bez pokrycia i fałszywych przyrzeczeń, wystarczy oprzeć relację na wartościach, które są prawdziwie cenne i znaczące:

1. MIŁOŚĆ. Jedyny kontrakt, jaki nas łączy to miłość. Próbowałem kiedyś w raz z grupą osób, w ramach pewnego szkolenia, zdefiniować czym jest miłość. Różnych odpowiedzi było mniej więcej tyle, ile było osób na szkoleniu. Nie ma jednoznacznej definicji i określenia, którym można ten stan nazwać i ewidentnie wymyka się on jakimkolwiek próbom ograniczenia go i sprowadzenia do postaci słów. Nie można nikomu powiedzieć – „kochaj tak a tak” bez zabijania jego własnego doświadczenia. Skoro miłości nie można zawrzeć w słowach, zawieranie jakichkolwiek kontraktów nie ma większego sensu (no chyba, że komuś zależy np. na zniżkach z racji ulg podatkowych dla małżonków ;). Miłość między dwojgiem ludzi jest najcenniejszym doświadczeniem.

2. DZIELENIE SIĘ. Jesteśmy ze sobą po to, aby obdarowywać się wzajemnie tym, co mamy najlepsze i najpiękniejsze, dzielić się radością i szczęściem, inspirować i wnosić do relacji to, czym naprawdę jesteśmy. Nie jestem tutaj po to, aby spełniać Twoje zachcianki. Nie jestem podnóżkiem ani służącym, nie tresuj mnie jak psa, gdyż nie będę przynosił ci w pysku kapci. Nikt z nas nie jest lepszy czy gorszy, jesteśmy inni – ja mężczyzna, ty kobieta, wzajemnie zasługując na szacunek i uznanie. Jesteśmy równi.

3. DOJRZAŁOŚĆ. Dojrzałość to odpowiedzialność. Ja jestem odpowiedzialny za siebie, ty – za siebie. Mogę ci podać rękę kiedy będziesz w potrzebie, ale tylko po to, abyś sama stanęła na swoich nogach, a nie po to, abyś korzystała ze mnie już na zawsze. Jeśli masz zły humor lub napad agresji, to zauważ, że powstał on w tobie i twoim wyborem zawsze będzie co z nim zrobić. Niech każdy z nas będzie odpowiedzialny za siebie, swoje myśli i uczucia – i naprawdę będzie dobrze.

4. PRZEMIJANIE I ŚMIERĆ. Nic nie trwa wiecznie. Wszystko co ma swój początek ma i swój koniec – cóż za perfekcyjne słowa! Nie mogę ci obiecać, że będę kochać cię za 20 lat – gdyż to będzie kłamstwem. Ale mogę ci obiecać, że będę kochał cię teraz. Nawet nie muszę tego mówić, poczuj to, zobacz w każdym moim słowie, czynie i geście. I że budząc się jutro rano również zapragnę odnowić obietnicę miłości. I będziemy tą obietnicę odnawiać cały czas, tak długo, jak długo tego oboje zapragniemy.

5. WOLNOŚĆ. Ty jesteś wolna, ja jestem wolny. Wolność, swoboda i prawo samostanowienia to filary naszego ponadczasowego istnienia. Wspaniale jest w ramach bycia wolnym świadomie wybierać towarzystwo danej osoby. I ponawiać ten wybór, choćby przez lata, do końca tego życia a nawet i później, a nie tylko opierać naszą decyzję o prawny kontrakt zawarty w przeszłości. Jednakże, jeśli dwie osoby, zrobiły co mogły, aby naprawić zaistniałe przeszkody czy problemy i nie chcą być już razem, pozwólmy im się rozstać. Lepiej bowiem aby próbowały na nowo się zdefiniować i określić, niż toczyły niewolnicze życie siłą rozpędu, bo kiedyś sobie coś obiecały. Nie można nikogo przetrzymywać przy sobie na siłę, to odbiera wolność i zabija radość w życiu.

6. BYCIE SOBĄ. Bądźmy sobą. Nie grajmy, nie udawajmy ani nie czarujmy. Budujmy relacje na zaufaniu i otwartej komunikacji a nie manipulacjach. Rodzi to niezwykłą lekkość i swobodę w relacji.

I to tyle. Nie wygrałem quizu, niewiele znam nazwisk znanych aktorów czy reżyserów, nie wiem z kim aktualnie sypia Tom Cruise czy Doda. Nie mam też zielonego pojęcia co za mężczyzna zamówił owo danie. Za to w mojej głowie jest to, co napisałem powyżej i… zupełnie mi z tym dobrze :)

Pozdrawiam Cię serdecznie, o Dzielny Człowieku, który wytrwałeś do samego końca, zrozumiawszy, mam nadzieję, przesłanie tych słów :)

Elijah

www.elijah-blog.info

…o właściwej samoocenie.

„Chwila zgody na wszystko, co istnieje, jest lepsza niż tysiąc lat pobożności.”

Anthony de Mello

Z pojęciem samooceny zetknąłem się na samym początku mojej przygody z rozwojem osobistym, czy też duchowym, jak kto woli. Definicje były różne, ale jedna rzecz, która charakteryzowała wszystkich autorów piszących w tym temacie była zgodna – parcie na jak najwyższą samoocenę. Wyżej, wyżej, więcej i więcej – czy to przypadkiem nie przypomina wyścigu szczurów? Ten sam schemat – jak najwięcej, najszybciej i najwyżej – tylko zaaplikowany w innym temacie. Obserwując reakcje ludzi wokół siebie, zacząłem zastanawiać się nad tym, czym naprawdę jest samoocena i jak powinna ona się kształtować. I oto w przypływie inspiracji zrozumiałem, że:

Właściwa samoocena to stan, w którym bezwarunkowo kocham i akceptuję siebie dokładnie takiego, jakim jestem.

Cechą charakterystyczną tej definicji jest to, że nie jest ona w żaden sposób związana z pojęciami „wysoki” czy też „niski”. Moje bliższe przyjrzenie się tematowi samooceny doprowadziło mnie do zrozumienia, że właściwa samocena nie jest ani wysoka ani niska i używanie tych pojęć w kontekście samooceny to totalne nieporozumienie. Dlaczego? Odpowiedź jest banalna: skoro samoocena jest generalnie tym, jak sami siebie oceniamy, to ocenianie swojej oceny jako wysokiej lub niskiej jest jedynie tkwieniem w tym samym zaklętym kręgu ocen, czyli produkowaniem oceny dla oceny. Nieco przypomnina to zastanawianie się jak bardzo maślane jest masło lub czy ten sam biały kolor jest bardziej czy mniej biały. Pomijając dalsze filozoficzne konotacje, najważniejsze jest zauważenie, że doczepianie do samoceny słów „niski” lub „wysoki” to tkwienie w tym samym świecie względności, który w każdej chwili może zostać zachwiany i naruszony, czyli nasza „wysoka” samoocena może nagle spać na pysk i prysnąć jak bańka mydlana, lub odwrotnie „niska” samoocena może w danej chwili przeistoczyć się w wysoką, co akurat wielu może uznać za stosowne. Rzecz jasna, jeśli nam to pasuje możemy nadal tkwić sobie na tej psychodelicznej huśtawce naszego umysłu, bujając się notorycznie góra-dół, albo też, możemy odnaleźć właściwą samoocenę, która jest czymś, co poza owe ograniczenia wykracza.

Aby to dogłębniej zrozumieć, przyjrzyjmy się iluzji zwanej wysoką lub niską samooceną. Przede wszystkim należy zrozumieć, że wyznaczana jest ona w oparciu o indywidualną interpretację rzeczy dziejących się na zewnątrz nas. Bardzo łatwo to zrozumieć posługując się poniższym ćwiczeniem. Jest taka znana scena z filmu „Matrix”, gdzie Neo wraz z Morfeuszem znajdują się w białej pustce, gdzie nie ma nic oprócz sofy. Teraz spróbuj sobie wyobrazić jeszcze bardziej ekstremalny scenariusz: jesteś zawieszony całkowicie sam, bez nikogo ani niczego w takiej totalnie pustej przestrzeni – i nawet ową sofę ktoś Ci zabrał ;). Jak siebie wówczas ocenisz? Wysoko? Nisko? Z czym się porównasz, aby określić siebie takimi słowami? Jak widać, w takiej sytuacji samoocena zwyczajnie nie będzie miała jakiejkolwiek podstawy aby zaistnieć.

Tymczasem, polecam kolejne ćwiczenie pokazujące kruchość i zmienność naszych ocen. Wyobraź sobie pracę z której jesteś bardzo zadowolony i w której zarabiasz niezmiennie 3000 DT (DukatoTalarów ;) miesięcznie. Zakładam też, że jest to więcej niż otrzymują wszyscy Twoi znajomi i patrząc z tradycyjnego punktu widzenia, można śmiało powiedzieć, że Twoja samoocena w aspekcie finansowym jest w tym momencie bardzo wysoka. Załóżmy teraz, że w kraju w którym żyjesz jest inflacja w skali 5% rocznie, czyli, upraszczając temat znacznie, co roku ceny rosną o 5% w porównaniu z rokiem ubiegłym. Po 30 latach pracy w tej samej firmie i takich samych zarobkach, za te same pieniądze możesz kupić cztery razy mniej rzeczy, niż miało to miejsce na starcie. Jeśli do tego dodasz fakt, że znajomi otrzymali podwyżki i zmieniwszy miejsce zatrudnienia zarabiają powiedzmy dwa razy tyle, co Ty, to jak bedziesz siebie w tym momencie oceniał? Z całą pewnością Twoja samoocena poszybuje drastycznie w dół.

Ale to jeszcze nic: pomijając przypadki ekstremalne, w zasadzie dla każdego praktycznie człowieka można znaleźć inną osobę, która bedzie w czymś „lepsza” lub „gorsza”. Teraz pytanie – w jaki sposób wyznaczysz dla siebie poprzeczkę? Możesz z łatwością dowartościować się porównując Twoje wynagrodzenie z tym, co otrzymują pracownicy fizyczni na Tajwanie, albo możesz załamać się porównując swój przychód z zarobkami maklera z Wall Street. Taka gonitwa i warunkowanie umysłu może trwać w nieskończoność, gdyż zawsze znajdą się ludzie którzy są w bezpośrednim porównaniu zarówno „lepsi” albo „gorsi”. Wniosek z tego prosty – budowana w taki sposób samooocena będzie zawsze narażona na zachwiania w zależności od wpływających na nas czynników zewnętrznych. Co więcej, taka samoocena będzie zawsze tylko i wyłącznie kruchą grą i zabawą naszego ego.

Patrząc na klasyczne podejście do samooceny rzuca się w oczy jeszcze jedna rzecz. O ile nikt nie ma większych problemów ze wskazaniem negatywnych objawów i skutków niskiej samooceny, takich jak np. poczucie wstydu, nieumiejętność radzenia sobie z krytyką, brak zaradności, potępianie siebie, itd., to mało kto wskazuje na fakt, że tak samo wysoka samoocena może być przyczyną poważnych problemów i jest stanem dalekim od równowagi. Ludzie przekonani o swojej wyższości i lepszości mogą zachowywać się w sposób arogancki, butny a nawet agresywny w stosunku do ludzi w swoim otoczeniu tylko po to, aby – świadomie lub podświadomie – utrzymać w sobie przekonanie o swojej nieskazitelnej doskonałości. Zawyżona samoocena prowadzi do przeceniania swoich zdolności i umiejętności, powoduje tendencje do ignorowania alternatywnych faktów, pogardy, wrogości czy złośliwości wobec innych. Można powiedzieć słowami znanego powiedzenia, że przerost samooceny prowadzi do „zaprzedania duszy diabłu” – zaczynasz bronić i trzymać się za wszelką cenę stworzonych iluzji, robisz wszystko aby utrzymać status quo, zaprzedajesz się swojemu ego tracąc autentyczność. Gdzie wówczas jesteś, jak wygląda kontakt z prawdziwym samym sobą? W konsekwencji – hamujesz swój własny rozwój osobisty, gdyż zamiast otwierać serce i akceptację do świata, dążyć do spokoju i błogości gonisz za zakłamanymi wyobrażeniami. I nie jest to tylko wymysł mojej wyobraźni – od końca lat 90-tych prowadzone były w USA badania, które pokazywały wyraźnie, że spora grupa przestępców, dokładnie odwrotnie w stosunku do tego, co początkowo zakładano, ma bardzo wysoką samoocenę i bez pardonu atakuje tych, którzy ową samoocenę próbują naruszyć. Takich przykładów znajdziemy w około znacznie więcej, patrząc z punktu historycznego można wskazać na faszystów uznających się za nadludzi w stosunku do innych narodowości. Jakie owoce przyniosła taka postawa, każdy wie. Podsumowując, przecenianie właśnej wartości jest podobnie szkodliwe i destrukcyjne jak i jej niedocenianie, choć efekty tego nie są może aż tak wyraziste i zauważamy je dopiero w dłuższej perspektywie czasowej.

Jak zatem zacząć budowanie właściwej samooceny?

Pierwszą i zasadniczą rzeczą jest przyjęcie na siebie odpowiedzialności za to, co o sobie myślimy – niezależnie od tego jak nieprzyjemnie to wszystko wygląda. Nawet jeśli owe przekonania przekazali nam inni ludzie – to w ostatecznym rozrachunku my i tylko my decydujemy o tym, kogo chcemy słuchać. Przykładowo: jak zareagujesz, jak 5-letnie dziecko nazwie Cię głupkiem? A jak, jeśli to samo słowo powtórzy profesor na uniwersytecie? Nauczono nas abyśmy przekazywali władzę w ręce autorytetów i żyli w ich cieniu – ale czy naprawdę mają tak perfekcyjnie rozwiniętą zdolność oceny, aby bezgranicznie im wierzyć i ufać? Czy zawsze dążą do naszej korzyści i czy na pewno chcą dla nas tego, co najlepsze?

Warto się nad tym zastanowić, gdyż tylko i wyłącznie od nas zależy, jaką prawdę chcemy w życiu przyjąć i uznać za swoją własną. Nawet jeśli w Twojej głowie jest w tej chwili okropny śmietnik, to jest to efekt Twojego wyboru – zaakceptuj to! Nie ma co załamywać rąk – mimo, że wiele osób boi się słowa odpowiedzialność jak ognia, to uznanie tego faktu jest jedną z najwspanialszych rzeczy, jakie mogą Ci się przytrafić w życiu. Zmienia bowiem nasz stosunek to niego i zamiast być zewnątrz- stajemy się wewnątrzsterownym, słuchając swojego wewnętrznego głosu i sami stanowiąc i decydując o sobie. To pozwola odzyskać nam autonomię, wolność i niezależność – od opinii innych ludzi, rodziców, księży, polityków, kreatorów mody czy gwiazd filmowych. To jest solidną podstawą do wprowadzania w naszym życiu zmian. Zmiany te dotyczą jednak jednej zasadniczej rzeczy – pokochania siebie.

To my decydujemy o tym, czy chcemy czy nie chcemy siebie uznać i zaakceptować. Co prawda, będąc odpowiedzialni za siebie możemy w naszym życiu zmieniać bardzo wiele – zacząć zdobywać wymarzone rzeczy czy kształtować ciało tak, aby było tak piękne jak tylko tego zapragniemy – ale czy to naprawdę uczyni nas szczęśliwszymi czy może wpędzi w niekończący się wyścig szczurów i spiralę konsumpcji? I nie zrozumcie mnie kochani źle – ja nie mam nic przeciwko ziemskim uciechom, wprost przeciwnie, każdemu życzę aby w pełni się tutaj spełniał i realizował marzenia. Tylko, czy naprawdę od tego ma zależeć nasza wartość jako ludzi i miłość własna? Myślę, że budowanie swojej samooceny w zależności od tego ile mam albo jak wyglądam to niemiłosiernie okropna krótkowzroczność. To wszystko bowiem nieuchronnie przeminie. Akceptacja siebie, takim jak jesteśmy jest o tyle ważna, że umysł jak małpa zawsze znajdzie się obiekt do porównań, który może być od nas lepszy albo i gorszy. Podobnie też w naszym otoczeniu znajdą się ludzie, którym coś w Tobie nie będzie odpowiadać – negatywne opinie ominęły nawet Buddy czy Jezusa. Przestań zatem warunkować się swoimi i cudzymi ocenami, i zacznij kochać i szanować siebie niezależnie od tego, jak bardzo wydaje mi się coś dobre lub złe.

Pierwsze ćwiczenie jakie mogę w tym miejscu polecić – napisz na kartce wszystko, co uważasz w sobie za złe, niedobre, niegodziwe, wstydliwe, ograniczające – i do każdego z tych określeń zastosuj następującą formułę:

Pomimo że [tutaj nazwa tego, co uważasz za złe] w pełni kocham, szanuję i akceptuję siebie.

albo:

Ja, [tutaj swoje imię], w pełni kocham i akceptuję siebie pomimo, że [i tutaj wymieniam problem]

Sceptyk z pewnością zarzuci mi, że takie afirmowanie jest oszukiwaniem siebie. Bo jak mogę kochać siebie, skoro czuję, że jest inaczej? Właśnie na tym polega rzecz – Twoje poczucie bycia gorszym, niegodnym, bezwartościowym jest tak samo wprowadzone z zewnątrz do Twojego umysłu, jak owa afirmacja. Z tym, że najprawdopodobniej dowiedziałeś się od tego od innej osoby, która w podobny sposób afirmowała Ci, że jesteś niedobry aż w końcu w to uwierzyłeś. Wróć zatem do tego, co pisałem o odpowiedzialności – to Twój, świadomy lub nieświadomy wybór spowodował, że w taki sposób się oceniasz. Musisz zadecydować, w co chcesz wierzyć i komu zaufać – sobie czy innym? Postaraj się zatem poczuć, że może być inaczej, otwórz się na inną perspektywę i spojrzenie.

Oczywiście, afirmacja to tylko jedna z dróg. Jakikolwiek sposób, metoda czy technika jaką zastosujesz, aby pokochać i w pełni zaakceptować siebie, o ile nie będzie działać na szkodę i kosztem innych ludzi, przyniesie pozytywne efekty. Ważne też jest to, aby na tym nie poprzestawać. Właściwa samoocena to nie tylko powtarzanie sobie, jak bardzo siebie kocham i myślenie o sobie z akceptacją. To także realizacja tego w życiu, przejawianie tego w słowach i uczynkach. I niekoniecznie musimy zaraz czynić w tym momencie cuda, gdyż tak naprawdę w zupełności wystarczy zacząć od prostych, codziennych rzeczy. Postępujmy zatem tak, abyśmy nie musieli nic sobie zarzucać, odważnie, w zgodzie z własnym sumieniem. Dopiero właściwe połączenie myślenia z miłością, mówienia z miłością i działania z miłością przynosi w pełni pożądany efekt w postaci właściwej samooceny – czyli stanu, w którym bezwarunkowo kocham i akceptuję siebie dokładnie takiego, jakim jestem.

Pozdrawiając serdecznie i życząc powodzenia na duchowej ścieżce

Elijah

www.elijah-blog.info

…o odpowiedzialności

Pamiętam doskonale swojego pierwszego duchowego nauczyciela, którego poznałem będąc jeszcze studentem. Zafascynował mnie w pewnien sposób swoim nowatorskim spojrzeniem na świat, optymizmem i praktyczną mądrością, za którą kryły się narzędzia do zmiany życia na lepsze. Odwiedzałem go dość często, jako że widziałem, że spotkania przynoszą prawdziwe, namacalne wręcz efekty. Przesiadywaliśmy pewnego razu w gabinecie, kiedy przyszła jego żona. Zamieniwszy parę słów, opuściła nas dość szybko, natomiast mój nauczyciel spojrzał na mnie i rzekł, zaskakująco zmieniając temat prowadzonej rozmowy:

-Wiesz co mi się najbardziej w niej podoba? To, że potrafi być za siebie odpowiedzialna.

Utkwiło mi to zdanie w pamięci dość głęboko, a to chyba głównie z racji tego, że nie potrafiłem tego wówczas w pełni zrozumieć. Wysokie notowania miały u mnie żeńskie krągłości, zgrabne nogi i piękne oczy; oczywiście, doceniałem też kobiecy „charakter”, ale słowo to było wówczas dla mnie dość enigmatyczne i mgliście oznaczało wszystko, co nie było fizyczne. I trudno było mi nawet wpasować owo słowo w całokształt danej osoby, albo umiejscowić na którejś pozycji w rankingu ;) Tymczasem upływały lata, zagłębiałem się coraz bardziej w rozmaitej wiedzy dotyczącej spraw duchowych, pojawiały się nowe doświadczenia i coraz głębiej poznawałem życie we wszystkich jego odcieniach. Z czasem też zaczynałem coraz bardziej doceniać znaczenie odpowiedzialności i zacząłem coraz bardziej rozumieć, jaka wielka głębia się za tym słowem kryje.

Najprościej możnaby rzec, iż odpowiedzialność to umiejętność akceptowania konsekwencji swoich myśli, słów i działań. Z punktu widzenia metafizycznego, jesteśmy odpowiedzialni za wszystko, co się w naszym życiu dzieje. Jako „dusza” wybieramy bowiem miejsce, czas, kraj, rodziców a także rzeczy, jakie mamy zamiar w danej inkarnacji doświadczać. Rzecz jasna, w pełni świadomy wybór jest rzadkością – z reguły kierują nami nieświadome intencje i motywacje, stąd często lądujemy z ręką w nocniku, nie wiedząc o co chodzi i dlaczego tutaj jestem. I myślę, że jest to jak najbardziej w porządku, ponieważ czas na rozwijanie świadomości tak doniosłych spraw przychodzi we właściwym momencie, zaś na początku warto odrobić podstawowe lekcje z naszego lokalnego, ziemskiego podwórka. Mógłbym w tym momencie zacząć omawiać wspaniałe rzeczy, które zaprezentowane zostały w filmie Sekret czy też takie, jakie daje praktyka Huny. „Energia podąża za uwagą” czy „Świat jest taki, jaki myślisz że jest” to rzeczywiście fantastyczne, doniosłe prawdy które pojąwszy, mogą czynić cuda w ludzkim życiu, niemniej ich zrozumienie wymaga większego zaangażowania, wysiłku i przede wszystkim, osobistej praktyki. Wciąż zalatuje zbyt mocno metafizyką i ciągle nie jest to ta podstawowa lekcja odpowiedzialności, jakiej moim zdaniem warto się przyjrzeć. Zacznijmy zatem od podstaw i prostego ćwiczonka, które nam to zagadnienie przybliżą.

Wyobraź sobie, budzisz się pewnego ranka i – zakładając że nie śpisz w piwnicy – spoglądasz przez okno, a tam piękny, słoneczny, upalny wręcz dzień. Jestem przekonany, że u większości szanownych Czytelników taki widok wywoła uśmiech na twarzy i przypływ pozytywnych emocji. Może się jednak zdarzyć, że zareagujesz bardzo negatywnie i nerwowo na takie słońce i przeklniesz pogodę na czym świat stoi. Nierealne? No to wyobraź sobie, że stoisz w 40C upale, w korku, w środku zatłoczonego miasta a Twoje auto nie ma klimatyzacji. Będziesz się cieszyć czy denerwować? Teraz łatwiej to zrozumieć, prawda?

Wniosek prosty: to samo zdarzenie, ale rózne reakcje – czyli to my wpływamy i decydujemy o tym, jak odbierać dane zjawisko. Innymi słowy, to my jesteśmy odpowiedzialni za to, jak reagujemy i jak interpretujemy rzeczy. W efekcie, koniec końców, to my jesteśmy odpowiedzialni za to, jakie emocje w nas powstają.

Znam osobę, która potrafi to bardzo ładnie wykorzystać w życiu codziennym. Jest to prosty chłopak, żaden duchowy guru, ale niewątpliwie człowiek o wiekim sercu, człowiek, od którego bije radością i optymizmem na kilometr ;) Lubię jego filozofię: Narzekać na to, że nie mam Mercedesa? Cóż, będę cieszył się z 12-letniego Suzuki, zawsze dojeżdża do celu. Nie pojechałem na wycieczkę do Egiptu? Lokalne jezioro też daje mi dużo frajdy. Problem bo pada deszcz? Bynajmniej, pooglądam w domu filmy. Ktoś nie chciał mi pomóc? Dobrze, nic się nie stało, jego wola, załatwię sprawę sam, itd. Jak mi sam opowiedział, jego pozytywne podejście do życia robi wrażenie na wielu znajomych. Pytany o swoją postawę odpowiada, że zrozumiał, że to jak się czuje to jego indywidualny wybór, jego własna interpretacja tego, co się dzieje wokoło. Ponieważ wziął na siebie odpowiedzialność za to, co czuje – jest w stanie zmieniać swoje spojrzenie na rzeczywistość i w rezultacie, cieszyć się życiem i przyjmować je takie, jakim jest. Co ciekawe, niektórzy to przyjmują jako ciekawą inspirację, ale jest spora grupa ludzi, która – uwaga – potrafi go skrytykować za taką postawę i wciągnąć go w swoje bagno lęków, wątpliwości i narzekań, w którym sami siedzą po uszy! Czyż to nie zdumiewające? Przypomina mi się tutaj słynne zdanie Einsteina: „Dwie rzeczy są nieskończone. Wszechświat i ludzka głupota”. Poświęcę kilka słów takim osobom, gdyż to, co je cechuje to właśnie brak odpowiedzialności i umiejętności wzięcia steru życia we własne ręce.

Po czym najłatwiej rozpoznać, że ktoś nie jest odpowiedzialny? Po manipulacjach jakie stosuje. Osoba, która potrafi być panem swojego życia, nie ma potrzeby manipulowania innymi ludźmi, gdyż wie, że jest w stanie sobie sama doskonale poradzić, a nawet jeśli będzie potrzebna pomoc z zewnątrz – to ją uzyska bez jakichkolwiek sztuczek, kombinowania lub presji. Taka osoba – bardziej lub mniej świadomie – wie lub wewnątrz czuje, że Wszechświat nigdy nie stawia nas przed zadaniami ponad nasze siły, oraz to że zawsze ma ze sobą wsparcie Najwyższej Inteligencji. Tymczasem osoba niedojrzała nie ma tej świadomości i próbuje z poziomu swoich prymitywnych wyobrażeń nas ustawiać. Wysłałem ostatnio pewnej kobiecie, która znalazła się w trudnej sytuacji życiowej i przytłoczyły ją jej własne emocje podręcznik EFT i zachęcałem do zapoznania się z nim. Emotional Freedom Techniques to jedna z najwspanialszych i najprostszych, a jednocześnie bardzo skutecznych metod pracy nad swoimi emocjami, którą ostatnio polecam każdemu. Można ją opanować dosłownie w pół godziny, nie wymaga żadnych specjalnych zdolności a rezultaty pracy widoczne są niezwykle szybko. Nie będę się nad tym tutaj rozpisywał, gdyż to oddzielny temat, niemniej polecam gorąco zapoznanie się z nim każdemu, kto chce poprawić jakość swojego życia. Wracając jednak do tematu owej kobiety: jak kochani myślicie, jaki był rezultat? Otóż książka leży nietknięta, ja zaś dostałem wiadomości, w których próbowała mną zmanipulować, wywołać poczucie winy pisząc rzeczy w stylu „ewidentnie Ci pomogłam”, „myślałam że coś we mnie wyczujesz i pomożesz”, oskarżając mnie, że moje myślenie jest „skamieniałe, oziębione” i dochodząc do niezwykłego wniosku że „stąd Twoja praca nad sobą”. Dla kontrastu, w tym samym czasie wysłałem ten sam podręcznik dla kolegi, który jest bardziej świadomy i odpowiedzialny za swoje życie. Jaka była reakcja? Wziął sprawy w swoje ręce i po paru dniach dostałem od niego wiadomość, cytuję dosłownie: „o kur… dziala chyba ten EFT … w 70% zanikł lęk przed pająkami po 3 minutach sesji….. niemożliwe!”. Dwie różne postawy, dwa różne efekty końcowe. Teraz zastanów się: którą z nich chcesz dla siebie wybrać?

To mi pokazało niezwykle ważne role, które możemy przyjąć w relacji z nieodpowiedzialnymi ludźmi: holownika albo mechanika. Jesteśmy holownikiem wówczas, kiedy na swoje barki przyjmujemy odpowiedzialność za cudze emocje i stany. Robimy wówczas wszystko, aby daną osobę pociągnąć za sobą do przodu, pomóc jej wyjść z obecnej sytuacji ale niewiele to daje – uzależniamy ją coraz bardziej od swojej siły i pozbawiona naszej pomocy, nadal stoi ona w miejscu. Na dłuższą metę taka sytuacja jest bardzo męcząca i w zasadzie szkodliwa dla dwóch stron. Holujący traci sporo energii i jest hamowany przez drugą osobę, zaś holowany utwierdza się w roli ofiary i nie rozwija swojego Boskiego potencjału. Jest też rola mechanika – pomagamy danej osobie na tyle, aby mogła ruszyć dalej o własnych siłach bądź dajemy jej niezbędne do tego narzędzia. Można nawet ją nieco „pchnąć” w rozwoju do przodu – ale tak, jak to się robi z autem, czyli po to, aby samo zapaliło i jechało dalej korzystając z własnego napędu.

Przyznam, że sam przez długi czas byłem holownikiem – ratownikiem, zwyczajnie nie widząc pewnych mechanizmów i czując się winny zostawiania kogoś bez pomocy. Po przebłysku świadomości (opisanym w artykule o manipulacji poczuciem winy) sytuacja się zmieniła na lepsze. Teraz pozbywam się całkowicie poczucia winy związanego z pozostawieniem takich „ofiar” na pastwę losu, czy swoich karmicznych ról. I czuję, że jest to jak najbardziej w porządku, gdyż wspiera mnie w tym wyborze wielu świetnych nauczycieli duchowych – Jezus w ewangelii św. Mateusza mówi „Nie dawajcie psom tego, co święte, ani nie rzucajcie pereł waszych przed wieprze, by ich przypadkiem nie podeptały nogami i obróciwszy się nie rozszarpały was”; Budda sugeruje właściwe towarzystwo jako niezbędną rzecz na ścieżce rozwoju oraz wspomina Babaji w słowach: „Jeśli nie możesz kogoś chwalić – pozwól mu odejść ze swojego życia”. A nie potrafię pozytywnie patrzyć na ludzi, którzy marnują swoje talenty i zdolności, żerując jak pasożyty kosztem innych – wolę pomagać tym, którzy szczerze chcą sami sobie pomóc.

Na zakończenie, chciałbym podsumować sprawę odpowiedzialności w trzech wzajemnie powiązanych punktach:

1. Im bardziej jesteśmy świadomi i rozumiemy nasze położenie, tym bardziej wzrasta osobista odpowiedzialność za nas samych. Najważniejszą rzeczą do zrozumienia w tym temacie jest to, że sami możemy i jesteśmy w stanie kształtować to, co czujemy i myślimy i że od naszych wyborów i decyzji zależy to, jak nasze życie wygląda. Mamy wolną wolę w wyborze, co chcemy przejawiać. Ponieważ inni ludzie też mają wolną wolę – nie mamy żadnego obowiązku ani nie musimy być za nikogo odpowiedzialni (oczywiście, nieco inaczej wygląda sprawa dzieci)

2. Im bardziej wzrasta zakres naszej odpowiedzialności za nas samych, tym bardziej rośnie też akceptacja sytuacji, w której się znajdujemy. Akceptacja zaś jest niezbędna aby realizować punkt następny.

3. Będąc świadomym miejsca i akceptując swoje położenie, jestem w pełni odpowiedzialny za siebie – czyli dzięki temu daję SOBIE prawo i moc do zmiany mojego życia na lepsze. Staję się sternikiem swojego życia, podejmując za siebie decyzję i przyjmując ich konsekwencję. I zahaczę teraz o metafizykę, gdyż dla niektórych ten punkt może brzmieć przerażająco. Uzyskujemy wolność, ale nie jesteśmy sami w podejmowaniu decyzji. W momencie, którym zaczynamy o sobie samostanowić, pokazuje się kolejna opcja: możemy zgrać naszą wolę z wolą Najwyższej Inteligencji, Wszechświata, Boga. Życie zaczyna nabierać niezwykłego wymiaru, smaku i harmonii… ale żeby to poznać, trzeba zacząć od podstaw :)

Życząc wszystkim powodzenia, wytrwałości i cierpliwości w pracy nad sobą,

pozdrawiam – Elijah

www.elijah-blog.info

…o micie walki dobra ze złem

Jako człowiek o otwartym umyśle i wolnych poglądach wybrałem się na spotkanie lokalnej grupy Hare Krishna – głównie z intencją skorzystania z taniej i dobrej wegańskiej kuchni ;) Przy okazji załapałem się na dynamiczną medytację (nie mylić z dynamiczną medytacją wg Osho, która jest bardzo ciekawą i rozwojową praktyką) oraz wykład młodego chłopaka o imieniu Saci Dulal pod bardzo obiecującym tytułem „Medical Reality – Birth, Death and Rebirth” czyli „Rzeczywistość medyczna – Narodzenie, Śmierć i ponowne Narodziny”.

Nie mam zamiaru tutaj chłopaka krytykować ani oceniać, gdyż wierzę, że zrobił ten wykład najlepiej jak potrafił – bez posiadania pamięci poprzednich wcieleń ani żadnych bezpośrednich doświadczeń związanych ze śmiercią i umieraniem. Zwrócę jedynie uwagę na dwa fragmenty z przygotowanych przez niego slajdów, które zwróciły moją bezpośrednią uwagę. Pierwszy nie związany jest z tematem artykułu, ale wart wspomnienia z racji doniosłości przesłania. Pochodzi z Bhagavad Gity (15.15, tłumaczenie własne), świętej księgi dla wyznawców ruchu:

“Znajduję się w sercu każdego człowieka i ode mnie pochodzi wspomnienie, wiedza i zapomnienie.”

Pozostawię to Czytelnikowi do samodzielnej kontemplacji i rozważań i przejdę jednak do treści zasadniczej. Otóż w tej samej księdze często pojawiają się odnośniki do walki Asurów (źli) z Devami (dobrzy). Przypomina to bardzo motywy z chrześcijaństwa, gdzie w miejscu Asurów pojawia się Szatan i Demony (w gruncie rzeczy Asurowie to upadłe istoty więc praktycznie różnią się tylko nazwą, choć nawet nie do końca bo nawet Gita nazywa ich demonami) oraz Anioły, czyli ta dobra strona. Jednym słowem, wychodząc poza ograniczenia związane ze słowem pisanym – ta sama historia, ten sam motyw.

Kluczem do zrozumienia, że walka Dobra ze Złem jest MITEM jest to małe ćwiczonko.

Wyobraź sobie salę, w której jest dwóch uzbrojonych w miecze, identycznie ubranych mężczyzn. Załóżmy, że jeden jest Dobry a drugi Zły (możesz w ich miejsce wstawić dowolne istoty, które uważasz odpowiednio za dobre i złe). W pewnym momencie pan Zły dobywa swojej broni i atakuje Dobre niewiniątko. Oczywiście, pan Dobry nie chce za darmo oddać swojej głowy, więc sięga miecza i tak oto rozpoczyna się walka między Dobrem a Złem. W tym momencie do pomieszczenia wchodzi kompletnie nieświadoma osoba i nie wiedząc kompletnie co się dzieje, obserwuje dwie walczące strony.

Pytanie zasadnicze: czym w trakcie walki różni się osoba Dobra od Złej, skoro oboje machają tą samą śmiercionośną bronią i wykonują zasadniczo podobne ruchy?

Odpowiedź: NICZYM, mili Państwo, zupełnie niczym. Podejmując walkę strona Dobra schodzi do poziomu reprezentowanego przez stronę Złą. Dlatego, takie coś jak walka między Dobrem i Złem nie istnieje – gdyż sprowadzałaby obydwie strony do tego samego mianownika!

Z tego powodu, nie można „pokonać” zła używając tych samych narzędzi, tak samo jak nie można ugasić ognia ogniem. Z tego powodu kolejna wojna o pokój z reguły przynosi śmierć i cierpienie zamiast radości, swobody i wyzwolenia. Z tego powodu prawdziwy egzorcysta nigdy nie walczy z istotą opętującą. Z tego powodu Budda powiedział następujące słowa (cytat z Dhammapady, tłumaczenie własne):

„W tym świecie

Nienawiść nigdy nie rozwiała nienawiści.

Tylko miłość przezwycięża nienawiść.

Takie jest prawo,

Starożytne i niewyczerpalne”

Stąd też proponuję praktykę zrozumenia (opcjonalnie) i wybaczania, jako skuteczne narzędzie zmiany siebie oraz świata. Ta dam!

Krótko lecz treściwie – Elijah ;)

www.elijah-blog.info

…o przekazach astralnej stonki

…czyli nie wszystko złoto co się świeci.

„Nie wierz w nic, niezależnie od tego, gdzie to przeczytałeś lub kto to powiedział, nawet jeśli ja to powiedziałem, chyba że zgadza się to z Twoim poczuciem zdrowego rozsądku”

Budda

Nie będę ukrywał, że jestem w pewnym aspekcie przykładem „psuja”, to znaczy, lubię czasami coś zepsuć i zniszczyć – i dodatkowo czerpać z tego radość i satysfakcję. Kiedyś miałem z tego powodu wyrzuty sumienia, ale już nie mam. Doszło do mnie rozumienie, że niszczenie – oczywiście, nie dzikie i bezmyślne, ale z głową – jest nieodłączną częścią procesu twórczego. Bez usunięcia starych struktur możemy nie znaleźć miejsca na zbudowanie czegoś nowego, czegoś lepszego. Tak myśląc, z delikatnie szelmowskim uśmieszkiem w kąciku ust znalazłem sobie nową zabawkę do mentalnego nokautu – czanelingi. Aby było ciekawiej, na potrzeby pojedynku założyłem dwie buddyjskie bokserskie rękawice Prawdy :-)

Na fali zainteresowania tematami duchowymi, pojawiły się kontakty z istotami duchowymi, które w procesie zwanym czanelingiem (od angielskiego słowa „channel” – kanał) przekazują nam najrozmaitsze informacje. Z tego, co widzę – informacje te są naprawdę różnej jakości i choć mądra osoba możne inspirować się praktycznie wszystkim na ścieżce rozwoju, to błędne przekazy potrafią prowadzić na manowce, jeśli się nie jest wystarczająco świadomym i uważnym. Niektóre czanelingi są inspirujące i zasługują na uwagę – tutaj warto wspomnieć choćby świetne „Rozmowy z Bogiem” Donalda Walscha. Niestety, w niektórych przypadkach ludzie z ochoczą nieświadomością wbijają się w coś, co bardziej przypomina kanały ściekowe – czyli informacje płynące od astralnej stonki. Astralna – gdyż takie jest z reguły źródło inspiracji, natomiast stonka – gdyż celem jest pasożytowanie na czytelnikach i tworzenie w nich postaw, które stonkę mają wspomagać a czytelnikowi szkodzić – choć rzecz jasna, nigdy nie jest to powiedziane wprost! Takie oto pseudo-duchowe nauki będę obijał w dzisiejszym artykule ;-)

W jaki sposób można zatem rozróżniać przekazy wartościowe od takich, które nie przynoszą nam korzyści – lub też jedynie tworzą ich iluzję?

Najskuteczniejsza i najlepsza metoda to użycie intuicji. Czytasz wówczas przekaz i od razu wiesz, że coś jest nie tak, bez zastosowania jakichkolwiek procesów myślowych. Metoda niezwykle skuteczna, ale wymaga pewnego zaawansowania w rozwoju świadomości. Inną dobrą metodą jest wsłuchiwanie się w to, co podpowiada serce – patrząc jakie reakcje na czakrze serca wywołuje u Ciebie przekaz. Teksty prawdziwych mistrzów uskrzydlają. Teksty pasożytów – wywołują lęk i niepokój. Oczywiście, mistrz może również przekazać Ci „złe” wieści, ale taki przekaz nigdy nie jest podszyty emocjami strachu. Kolejny sposób – to użycie wahadła i uzyskiwanie prostych odpowiedzi w konwencji TAK/NIE poprzez pytania w stylu „Czy przekaz danego tekstu jest dla mnie korzystny?”; problem w tej technice polega na tym, że wahadło to zasadniczo narzędzie podświadomości – wszystko, co przez nie przechodzi idzie przez nasz własny, personalny filtr i odpowiedzi mogą okazać się złudne z racji trzymanych przez nas wzorców – pewne teksty podświadomość może uznać za atrakcyjne i pożądane, choć w rzeczywistości mogą takimi nie być.

Metoda, którą zamierzam poniżej zarysować dostępna jest dla każdego intelektualnego siłacza i wymaga korzystania z umysłu. Tak, tak, ja Elijah – w przeciwieństwie do niektórych nie akceptujących myślenia ludzików – kocham swój umysł i wiem, jak go z korzyścią dla siebie i innych wykorzystywać. Taki stosunek do umysłu jest dobry i korzystny, oraz zgodny z tym, co mówił Budda w absolutnie genialnym wstępie do „Dhammapady”:

„Jesteśmy tym, co myślimy.

Wszystko czym jesteśmy powstaje z naszych myśli.

Naszymi myślami kształtujemy świat.”
Korzystając zatem z radością z danego nam intelektu, przeanalizujmy dwa przykłady „astralnego spamu”, które znalazłem gdzieś w sieci. Teksty takie, które nie zgadzają się z moim wewnętrznym poczuciem zdrowego rozsądku i zasługują na parę mocnych sierpowych ;)

***

I. Gong – i zaczynamy! Czanelling pewnego archaniołka, który zdaje się ewidentnie pomagać ludzkości. Treść dotyczy generalnie Atlantydy i pełna jest niezrozumiałych terminów – zastanawiam się, dlaczego tyle ludzi się tym zachwyca? Najbardziej pikantne kawałki:

„(…) Nie do Was należy budzenie kryształów, nie do Was należy kotwiczenie worteksu, za to do Was należy przygotować siebie samych na to niebiańskie kotwiczenie kryształowego pola kwantowego”

Czy ktoś tak naprawdę rozumie, o co w tym chodzi? No właśnie – nie wiadomo o co chodzi, ale brzmi mądrze i do tego fantastycznie-ezoteryczno, tak więc, czemu by się pod to nie podłączyć? ;) Wyjaśnień na temat tego, czym są owe mistyczne terminy przez cały tekst nie ma – bo astralnej stonce zupełnie nie zależy na tym, aby ludzie wzrastali w mądrości i świadomości – ważne jest wywarcie dobrego wrażenia. W odróżnieniu od stonki, prawdziwy mistrz potrafi w zwykłych, prostych słowach zawrzeć tak głęboką prawdę, że można rozkoszować się nią latami.

„Pewni strażnicy z Syriusza B przygotowują właśnie trybuny i czekają, abyście do nich dołączyli. Prześlijcie swoją energię i swoje światło oraz zamiar najwyższego dobra do tego, co jest nazywane Błękitnym Mistrzowskim Kryształem Wiedzy.”

No ten fragment wbił mnie w ziemię – z reguły zachęta do przesyłania komuś swojej energii bywa zakamuflowana, a tutaj – proszę, dobrowolnie wysyłajmy energię zupełnie nieznanej istocie. I tylko dlatego, że archanioł tak powiedział! Zastanawiam się, czy osoby, które w to uwierzyły, równie chętnie wysłałby komuś absolutnie nieznanemu np. swoje pieniądze? W końcu to też forma energii. Jeśli tak, to proszę o kontakt – z chęcią podam swój numer konta ;)

Do tego mydlący tekst o najwyższym dobru – przepraszam, od kiedy najwyższe dobro wymaga wysyłania energii jakimś kryształom czy łączenia się ze strażnikami z Syriusza B? Poza tym, skoro są tak niezwykle rozwinięci i świadomi, to po co im ludzka energia? Czy uczciwy bogacz naciąga na 100 złotych żebraka? Czyżby wysoko rozwinięta duchowa istota nie potrafiła samodzielnie czerpać z Boskiego Źródła? Jeśli nie potrafi – czy naprawdę jest tak rozwinięta, za jaką się podaje, czy może zwyczajnie próbuje nas oszukać?

„Ponieważ tego rodzaju wspaniałe kryształowe formacje oferują Wam wszystkim tak wiele!”

Taa… jasne. Jedyne co oferują, to odwracanie nas od tego, co naprawdę wartościowe – czyli Boskim potencjale który nosisz w sobie. Tymczasem co mówi jeden z największych nauczycieli świata?

„Nikt nas nie zbawi tylko my sami.

Nikt nie może ani nikt nie potrafi.

Sami musimy podążać własną ścieżką”

W całym czanellingu ani słowa o budowaniu świadomości prowadzącej do rzeczywistego przebudzenia – bo po co, skoro można zastąpić go jakimiś kryształami? Ewidentnie ludzie od dawien dawna mieli tendencje do fascynacji błyskotkami, jak widać, pewne rzeczy się nie zmieniają ;-)

***

II. Gong – runda druga! Słynny już chyba czanelling pt. „Czy chcecie abyśmy się ujawnili?” – w którym kosmici obiecują pomoc jeśli tylko zechcemy. Dostałem go mailem wielokrotnie – ewidentnie pobudza on fantazję rzeszy ludzi. Kolejny ciekawy przykład tego, jak astralna stonka próbuje manipulować czytelnikiem. Pozornie spójny i wiarygodny tekst, zawierający nieco prawdziwych odniesień w stosunku do obecnej sytuacji, ba, mówiący nawet o rozróżnianiu dobra i zła i manipulacjach rodzajem ludzkim – tylko po to, aby w pewnymi miejscu zacząć zasadzić swoje „kwiatki”:

„Powoli, ale stale tracicie swą niezwykłą zdolność, by czynić życie czymś pożądanym.”

„Do niedawna ludzkość miała wystarczającą kontrole nad swoimi decyzjami. Ale stopniowo traci coraz bardziej kontrole nad własnym losem”

i chwilkę później:

„Rośnie nienawiść, ale miłość także. Dzięki temu wierzycie w to, ze możecie znaleźć rozwiązanie. Ale masa krytyczna jest niewystarczająca, a sabotaż jest bardzo sprytnie przeprowadzany. Ludzkie zachowanie, uformowane w przeszłości nawyki i uwarunkowania powodują takie obezwładnienie, że ta perspektywa prowadzi was w ślepy zaułek.”

I co widzimy, hę? Widzimy kodowanie bezsilności i niemocy. Budda uczył, że stajesz się tym, co myślisz i w co wierzysz. Zacznij wierzyć, że jesteś słaby i niezdolny do samodzielnego decydowania o sobie – a takim się faktycznie staniesz. Wierzycie w siłę miłości? Zapomnijcie o niej, jest za słaba. Wierzycie, że jesteście sami coś w stanie zmienić? Nie ma szans! W taki oto perfidny sposób kłamie i manipuluje nami astralna szumowina. Dodatkowo, umiejętnie podsyca i buduje atmosferę strachu poprzez wplatanie tego typu zdań:

„Brak zasobów naturalnych oraz ich niesprawiedliwy podział (..) spowoduje bratobójcze walki na wielką skalę”

Na szczęście, ofiarowana jest jedyna słuszna droga wyjścia z owej beznadziejnej sytuacji:

„Ilość rozwiązań, jakie są dla was dostępne zmniejsza się. Jedną z nich jest kontakt z inną rasą, która byłaby odbiciem tego, kim jesteście w rzeczywistości.”

i oferta zawierająca następujący pakiet dobroczynny:

„Możemy wam zaoferować bardziej całościową wizję wszechświata i życia, konstruktywne współdziałanie, doświadczenie sprawiedliwych i braterskich kontaktów, wiedzę techniczną prowadzącą do wyzwolenia, zlikwidowanie cierpienia, panowanie nad własną mocą, dostęp do nowych form energii oraz lepsze pojmowanie świadomości.”

Ale jednocześnie:

„Nie możemy pomóc wam w przezwyciężeniu indywidualnych i zbiorowych lęków (…)”

Zaraz, zaraz – gdzie tu jakikolwiek sens? W jaki inny sposób zatem można dążyć do uwolnienia cierpienia i pełnego dostępu do swojej własnej mocy, jeśli nie poprzez uwalnianie strachu i lęku który ów dostęp blokuje? Takie zaprzeczające prostej logice stwierdzenie powinno natychmiast zapalić czerwoną lampkę w umyśle czytelnika!

Oczywiście, w przesłanie warto uwierzyć, gdyż czeka nas w zamian wiele nagród, w tym między innymi:

„Dla nas natychmiastową konsekwencją zbiorowej decyzji na tak będzie materializacja naszych statków na waszym niebie i na Ziemi. (…). Duża część nauki zostałaby zmodyfikowana na zawsze.”

Po co myśleć i badać samodzielnie – wystarczy spojrzeć na statek kosmiczny i postęp naukowy nastąpi sam z siebie. Czyż to nie wspaniale… bajkowa obietnica? Od biedy potrafię zrozumieć, że Ci, którzy nigdy nie mieli do czynienia z nauką, są w stanie w to uwierzyć. Osobom, które przeszły jednak przez wyższe uczelnie i mają tytuły naukowe (choćby magistra) i które uwierzyły w prawdziwość takiej historyjki – serdecznie współczuję. Nie, kłamię, wcale nie współczuję. W swojej naiwności daliście się zrobić w bambuko. Ale nie ma co załamywać rąk, w końcu każdy ma prawo do błędów, ważne, aby wyciągać z nich właściwe wnioski na przyszłość. ;)

Jaką korzyść zatem z całego tekstu ma mieć astralna stonka? Zdradza to w jednym miejscu. I znowu, chodzi o wysyłanie energii i zamiast koncentrować się na Boskim źródle mocy w sobie i jego rozwijaniu, kierujmy nasze myśli gdzie indziej:

„Wystarczy, że jasno zadacie sobie to pytanie i udzielicie odpowiedzi, tak jak chcecie – indywidualnie bądź w grupie. Nieważne czy jesteście pośrodku miasta czy pustyni, to nie ma wpływu na waszą odpowiedź. TAK albo NIE, NATYCHMIAST PO ZADANIU SOBIE PYTANIA! Po prostu zróbcie to jakbyście mówili do siebie, ale myślcie o wiadomości”

A przecież huna od wielu lat uczy, że energia podąża za uwagą! Warto przemyśleć dobrze i zastanowić się, gdzie jest ona kierowana – i czy naprawdę przynosi nam wówczas korzyści.

Oczywiście, do dnia dzisiejszego, kosmici się nie ujawnili – i nie ujawnią, gdyż niesienie pomocy ludzkości wcale nie leży w intencji sponsorów owego tekstu!

***

Myślę sobie, że mógłbym ładny kawałek życia poświęcić na boksowanie się z rozmaitymi czanelingowymi głupotami, które znajduję co jakiś czas w Internecie – i nie mam gwarancji, że przyniosłoby mi to ani komukolwiek innemu sensowne korzyści. Rozsądniejsze wydaje mi się danie czytelnikowi klucza, który będzie mógł na wstępie zweryfikować, zbadać i według własnych potrzeb zmodyfikować, zaś następnie – samodzielnie zastosować w odniesieniu do dowolnego tekstu.

Na ten klucz składają się następujące punkty, które w dużej mierze wypływają ze wcześniejszych rozważań:
1. Wysoko rozwinięta istota do niczego nas nie zmusza ani niczego nie rozkazuje…

…gdyż w jej Boskiej naturze leży poszanowanie Twoich decyzji i wyborów oraz Twojego prawa do życia w wolności. Ten punkt być może trudno zrozumieć i zaakceptować ludziom wychowanym w duchu Kościoła Katolickiego, który od młodości urabia swoich wyznawców poprzez narzucanie im surowych norm i kryteriów. Tyle, że owe żądania mają często niewiele wspólnego z Bogiem, a raczej służą podporządkowaniu człowieka instytucji.
2. Wysoko rozwinięta istota nigdy nie będzie nas straszyć…

…a jedynie pokazywać konsekwencje podjętych przez nas wyborów i decyzji. Budda w taki oto sposób mówił do swoich uczniów, pozostawiając wybór w ich gestii:

„Mów lub działaj z nieczystym umysłem, a problemy będą podążać za Tobą, jak koło podąża za wołem, który ciągnie wóz. (…) Mów lub działaj z czystym umysłem, a szczęście podąży za Tobą, jak Twój cień, niezachwiane”

3. Wysoko rozwinięta istota hołduje prostotę…

…bez niepotrzebnego maskowania się za górą niezrozumiałych i niewyjaśnionych terminów, pojęć i zwrotów. Spójrz chociaż na kolejny fragment pierwszego rozdziału Dhammapady – proste słowa o głębi jest tak niesamowitej, że można do nich wracać nieprzerwanie, ciągle odnajdując świeże źródło inspiracji:

„W tym świecie nienawiść nigdy nie rozwiała nienawiści.

Tylko miłość rozprasza nienawiść.

Takie jest prawo, starożytne i niewyczerpalne”

Albo w jeszcze prostszym i genialnym zdaniu:

„Co myślimy tym się stajemy”

(proponuję samemu sprawdzić – zapisać te słowa i przeczytać ponownie za kilka miesięcy)

4. Wysoko rozwinięta istota nie będzie chciała Cię uzależnić i zniewolić…

…tylko zachęcać będzie Cię do samodzielnego wzrostu i rozwoju oraz poszukiwania prawdy. Mistrz Gautama jasno przekazał to swoim uczniom, mówiąc:

“Znajdź swoje własne zbawienie, nie będąc zależnym od innych”

5. Wysoko rozwinięta istota często przynosi światło miłości i radości…

…ponieważ podążając za swoją naturą stała się tym, czym ludzie dopiero się stają – i bez skrępowania obdarza tym innych. Jak mówił mistrz, „Radość nigdy się nie pomniejsza kiedy jest dzielona”, dlatego wysoko rozwinięte istoty dzielą się nią z innymi bez ograniczeń.

Na koniec jeszcze jedna ważna myśl, którą przekazuje nam Budda:

„Trzy rzeczy nie mogą być długo ukryte: Słońce, Księżyc oraz Prawda”

Pragnąć poznania prawdy, przybliżamy się do niej w każdym momencie. Żaden błędny przekaz, błędna ścieżka oraz błędna koncepcja czy astralny iluzjonista nie jest w stanie jej na długo zasłonić. Prawda była, jest i będzie niepokonana, jej moc jest większa niż siła jakiegokolwiek słowa i stworzenia z astrala, dlatego niech wzrasta coraz bardziej w sercu każdej Istoty Światła – w Twoim sercu!

Pokoju i miłości,

Elijah

 

www.elijah-blog.info

…o manipulacji poczuciem winy

Uwielbiam życie. Podróż, wchodzę na górę, przyspieszona akcja serca, pot na plecach i radośnie oddycham pełną piersią. Czuję wiatr i deszcz na twarzy – tylko po to, aby chwilę później zlizały to pomruki słońca. I tak dalej… Setki życiowych doświadczeń związanych z ciałem, tak dobrze każdemu znanych. Czasami jednak zamykam się w sobie – po to, aby się lepiej poznać. Świat zewnętrzny przestaje mieć znaczenie, schodzi na drugi plan, a cała moja istota skupia się na wnętrzu i jego, hmm, „skarbach”. Owe skarby to nie zawsze „złoto” niestety. Tym razem w swoim wnętrzu odkrywam podatność na manipulacje.

Temat manipulacji emocjonalnych, a zwłaszcza manipulacji poczuciem winy (zwanej przeze mnie dalej MPW), od dawna wywoływał we mnie irytację i agresję – do zupełnie niedawna byłem jego niewolnikiem. Czułem wewnętrznie, że coś jest nie tak, niemniej, nie potrafiłem tego dokładnie zdefiniować i poznać – dlatego też, pozwalałem, aby otoczenie miało na mnie wpływ, poprzez mechanizmy tak niezwykle perwersyjne, głęboko zakorzenione i powszechnie akceptowalne, że aż… uznawane przeze mnie za niemalże naturalne. Pozostawało jednak niezrozumiałe rozdrażnienie. W końcu się temu bliżej przyjrzałem – i oto co zauważam.

Podstawa: cały mechanizm MPW zasadza się na fundamencie ludzkiej tożsamości. Rodząc się na tym świecie, nie do końca wiemy i rozumiemy, kim jesteśmy – w naturalny zatem sposób dążymy zatem do samookreślenia się. Ramy dualnego świata dopuszczają dwa zasadnicze bieguny egzystencji – „dobry” i „zły”. Oczywiście, nikt z nas nie chce być „zły”, każdy pragnie być „dobry”, więc dążymy do realizacji i przejawiania tego, co dobre. I niekoniecznie tego, co dobre w naszych własnych oczach, początkowo – wykorzystując system wartości najbliższego otoczenia w którym dorastamy – czyli rodziny. Przykładów nie trzeba daleko szukać – wystarczy moment pobyć z matką zajmującą się kilkuletnim dzieckiem, aby doskonale zauważyć, jak jest ono przez nią kodowane w celu uzyskania „pożądanych” zachowań. Jesteś „dobry” kiedy wykonujesz rzeczy aprobowane i „zły” kiedy robisz coś, co nie podoba się Twoim opiekunom. Oczywiście, ten mechanizm nie dotyczy tylko dzieci – nagminnie stosowany jest także przez dorosłych ludzi.

Tutaj zauważam dwie klasyczne strategie, stosowane zwykle przez manipulantów. W pierwszej – manipulant odgyrwa rolę „pozytywnego”, „dobrego” bohatera, przypisując Ci wprost negatywne zachowania i postawy. Kilka typowych przykładów:

1) „Tak Cię mocno kocham a Ty nawet nie chcesz dla mnie (…)” i tu w miejsce kropek wstawiamy nazwę dowolnego zachowania, jakie oczekuje od nas manipulant. Oczywiście, aby nie być tym „złym”, wypełniamy wolę „dobrego”. Niezwykle często spotykane w stosunku do dzieci – oferowanie „miłości” w zamian za spełnienie określonych warunków. Nie ma to jak uderzać w najsłabszy punkt, nieprawdaż? Jak dla mnie to chyba najbardziej brutalna forma manipulacji jaką można stosować wobec dzieci.

2) Bardzo podobne do powyższego, i równie często spotykane, choć już mniej perfidne – „Tyle dla Ciebie zrobiłem, mogłabyś chociaż dla mnie (…)”. Z poczucia winy, wykonujemy co nam kazano.

3) „Mamusia cały dzień spędziła w kuchni przygotowując jedzenie, a Ty teraz nie chcesz jeść?” – ktoś się dla Ciebie napracował, a Ty to odrzucasz, podły niewdzięczniku? Przecież powinieneś być akurat głodny i mieć ochotę na to, co Ci właśnie przygotowano. Często ta manipulacja wiąże się z mniej więcej takim szantażem: „Jeśli nie zjesz, to…” i tu lista gróźb.

Jak widać na załączonym obrazku, strategia w swojej formie bardzo prosta, niemniej, często bardzo skuteczna, zwłaszcza w przypadku najmłodszych. Mam jednak silne wrażenie, że wraz z wiekiem ludzie jakby rzadziej się na nią nabierają.

Druga strategia jest bardziej wyrafinowana. Pozornie, nie jest ona kierowana w naszą stronę, gdyż obiekt manipulujący sprytnie się kamufluje… kierując ku sobie całą uwagę, zamiast na cel manipulacji, jak to było w powyższych przykładach. Ciekawe jest również to, że w tej strategii to obiekt manipulowany gra rolę tego „lepszego”!

1) „Jestem taka zmęczona, czy mógłbyś (…)” – ponieważ jesteśmy silniejsi, bardziej wypoczęci, itd. – manipulant zmusza nas do określonej aktywności

2) „Przecież masz tyle pieniędzy i dobrze zarabiasz, powinieneś Ty zapłacić/pomóc mi finansowo” – manipulant stawia się w roli biednej sierotki Marysi, jakby zapominając, że drugiemu człowiekowi pieniądze z nieba nie spadają. Będziemy „gorsi” jak nie zapłacimy, bo czyż nie należy się dzielić? Tylko, czy naprawdę będzie to słuszne i sprawiedliwe?

3) Bardziej wyrafinowana manipulacja z punktu 2 wygląda tak: „Ja gdybym miała tyle pieniędzy co Ty… (i tutaj lista jak można wg manipulanta lepiej wykorzystać pieniądze)”. Za tym kryje się ukryte przesłanie – „jesteś skąpym zgredem, powinieneś wykorzystać swoje pieniądze w sposób jaki mówię”. Pięknie zamaskowane i przebiegłe podejście do tematu.

4) Równie inteligentna manipulacja „Jesteś taki mądry, pomóż mi proszę z (…)” albo „Znasz tak dobrze język angielski, pomóż mi przetłumaczyć…”. Inteligentna dlatego, że przyjemnie łaskocze i rozpieszcza nasze ego, stawiając obiekt manipulowany w uprzywilejowanej pozycji… tylko po to, aby spełnił żądania manipulanta.

5) Manipulacje mogą dotyczyć nie tylko działań, ale także słów czy sposobu myślenia, jaki stosujemy. „Nie powinieneś tak o niej mówić” – niby dlaczego nie? Jeśli nie mam wyrażać w danej sprawie/sytuacji swojego zdania, to przepraszam, czyje zdanie mam wyrazić? Manipulanta oczywiście. Podobnie bywa z myśleniem – przykładowo, spotykałem nawiedzone duchowo indywidua, które przekonują, że wszystkie złoto się świeci – dlatego mamy obowiązek kochać i miłować wszystkich i wszędzie. Zdumiewające jednakże, że pewne niewątpliwe duchowe autorytety postępowały jednakże inaczej – Jezus bez oporów nazywał faryzeuszy „obłudnikami” czy rzucał określenia typu „plemię żmijowe”, zaś w przypisywanej Buddzie Dhammapadzie jest cały rozdział pt. „Głupiec”… Kto ma serce, niech kocha… ale kto ma rozum, niech myśli.

Manipulacje w tej kategorii często cechują się użyciem dwóch kluczowych słów – pierwsze to „powinieneś” drugie zaś… to „proszę”. O ile znowu w pierwszym przypadku manipulacja jest zauważalna, to druga zaś już znacznie mniej, sprytnie chowając się pod płaszczykiem miłej i uprzejmej prośby. Problem tylko, że prośba nie zakładająca możliwości odmowy niczym tak naprawdę nie różni się od rozkazu… Na szczęście, w miarę łatwo takie prośby rozpoznać – przede wszystkim, ich realizacja uzależnia od nas innych ludzi i zamiast pomagać dusi ich potencjał, utwierdzając w słabości, niemocy, bezsilności, itp; dwa – odmowa prośby spotyka się często z agresją pod naszym adresem – zostałem kiedyś nazwany „skurwielem” gdyż odmówiłem pomocy osobie, która w zupełnie nieodpowiedzialny sposób wpakowała się na własne życzenie w kłopoty i zupełnie nie chciała wziąć za to na siebie odpowiedzialności… Obiektywnie rzecz ujmując, nie ma co wpadać w skrajności – nie każda prośba jest manipulacją. Manipulacja występuje wówczas, kiedy działania jakie podejmujesz pod wpływem innej osoby są sprzeczne z Twoim interesem, Twoją nie zawsze jasno wyrażoną wolą, poglądami czy systemem wartości albo zwyczajnie są to dla Ciebie działania szkodliwe.

Oczywiście, wspomnieć należy o genialnym manipulancie, jakim jest Kościół Katolicki. Paradoksalnie instytucja ta ostrzega w rozmaitych publikacjach przed manipulacjami ze strony sekt, gdy tymczasem manipulacja poczuciem winy to piewsze i zasadnicze narzędzie, które stosuje do sprawowania kontroli nad swoimi wyznawcami! Jego dwa główne narzędzia to te oto dwa fundamentalne przekonania:

– wiara w Zbawienie, największa obietnica… i manipulacja Kościoła – dostąpisz Nieba tylko wówczas, jeśli przez całe życie będziesz postępował wg naszych oczekiwań i standardów; w przeciwnym wypadku czeka Cię wieczne potępienie;

– wiara w grzech pierworodny – od urodzenia jesteś „zły” i „skażony”, my zaś poprzez chrzest przynosimy Ci uwolnienie – oczywiście, nie za darmo, od dzisiaj masz obowiązek postępować wg naszych nakazów.

Rozmaitych mechanizmów MPW w kościele jest znacznie więcej, niemniej nie jest celem tego artykułu rozpisywać się na ten temat.

Na koniec, ważna informacja – jeśli znaleźliśmy się w pozycji osoby manipulowanej, warto zastanowić się nad wzorcami, które nas w takiej pozycji postawiły: poczuciem winy przede wszystkim, poczuciem wartości, samooceną i zachłannością na cudze opinie, poczuciem bycia pokrzywdzonym i wykorzystywanym przez innych (oraz prowokowaniem innych do takich działań), także przyjrzeć się wzorcom związanym z DDA.

www.elijah-blog.info/

…o wolnosci w seksie

Ten temat – ze wszystkich, jakie kiedykolwiek poruszałem, wzbudzał w ludziach najwięcej emocji.

Chodzi o wolność w związku – wolność seksualną. W miarę jak dojrzewamy, coraz jaśniejsze i wyraźniejsze staje się to, że partner nie jest naszą własnością, coraz głębiej bierzemy odpowiedzialność za siebie w rozmaitych aspektach oraz coraz głębiej zaczynamy doceniać znaczenie osobistej wolności – nawet pozostając w związku. Zostawiając jednak temat innych aspektów bycia wolnym na boku, skupmy się na tym, co, jak widzę, rozumie i akceptuje bardzo niewiele osób.

Wolność seksualna. Wspomniałem o tym kilkukrotnie różnym osobom i odebrane zostało z reguły jednoznacznie i zawsze dość podobnie – facet ma ochotę latać z „pędzlem” po całym mieście i pieprzyć wszystko, co na drzewo nie wchodzi. Tymczasem dla mnie, takie zapatrywanie na sprawę to kompletny anarchizm i niezrozumienie tematu, zaś sam postrzegam wolność seksualną jako… niezwykle cenną i korzystną rzecz, jaką możemy dać zarówno sobie jak i partnerowi.

Wróćmy zatem do punktu wyjścia, czyli klasycznego układu, w którym dwie zakochane w sobie osoby stają po raz pierwszy przed sobą, w powietrzu wiszą niebiańskie emocje, pulsuje miłość, świat nagle staje się cały różowy, a w objęciach partnera znikają wszelkie problemy. Nagle życie staje się bajką – oto znaleźliśmy tego jednego, jedynego, wybranego, najukochańszego! Czyż nie jest to piękne? Oczywiście, że jest! Dlatego staramy się zachować status quo i w imię wiecznej miłości, zakładamy sobie smycze. Smycz założona na organy płciowe siłą rzeczy musi być bardzo krótka – tak, aby druga strona sięgnąć mogła jednie nas i nikogo więcej. Tak więc, mamy dwie kochające się osoby, krępujące się wzajemnie w imię wzniosłych uczuć. Przypomina mi to trochę psa na łańcuchu – jest zupełnie wolny… w obrębie jego 2 metrowego zasięgu, ale, niech tylko spróbuje się od budy oddalić!

Płynąc dalej na oceanie miłości, para staje w końcu na ślubnym kobiercu i przyrzeka sobie miłość i wierność do końca życia. Jest pięknie i romantycznie, dla wielu – najwspanialszy moment w życiu i wówczas z ich ust pada… z reguły kłamliwa przysięga. Dlaczego? Prosta sprawa – w większości wypadków, żadne z nich nie jest na tyle samoświadome, aby potrafić przewidzieć: co będzie działo się za 30 lat, jak będzie wówczas wyglądał ich system wartości oraz kogo wówczas naprawdę będą obdarzały uczuciem. Przyrzekanie sobie wierności na całe życie jest niestety – romantycznym kłamstwem.

Oczywiście, nie jest to widoczne w 1, 2 czy 3 roku związku. Niemniej, po 10 czy 15 latach relacji niektóre rzeczy zaczynają jasno wychodzić na dzienne światło. I co się wówczas okazuje?

Przede wszystkim, czasami kilkanaście lat współżycia to wystarczający czas, aby seks z jedną osobą znudził nam się na tyle, aby zacząć rozglądać się za innymi partnerami. Początkowo przybiera to łagodne formy – nie znam mężczyzny, który będąc w związku z kobietą, NIGDY nie spojrzałby pożądliwie – choćby raz – na inną atrakcyjną kobietę, przechodzącą akurat obok w mini-spódniczce. Po prostu, takich facetów nie ma. Zresztą, statystki pokazują ciekawą rzecz – 75% osób kochając się wyobraża sobie, że robi to… z kimś innym. I wcale się nie dziwie – sidła założone, partner jest nasz tak więc… po co jakkolwiek się starać? Atrakcyjna dziewczyna nagle staje się 25 kilogramów cięższa (powodem oczywiście ciąża albo hormony, bo przecież kalorie nie biorą się z jedzenia), mężczyźnie rośnie mięsień piwny i dziwnym trafem zapomina drogę na siłownię. Kult obojętności – bo jaką mamy mieć motywację, skoro czy coś zrobimy, czy nie – i tak jesteśmy skazani na jedną jedyną osobę do końca życia?

No ale póki co – paniki nie ma i dobrze, jak temat kończy się na oglądaniu czy marzeniach. Sprawa komplikuje się wówczas, kiedy rzeczy z płaszczyzny wyobrażeń przenoszą się do realnego życia. Statystyki, które oglądałem na jednym z popularnych portali mówią – 60% kobiet zdradza. Pewnie i podobna liczba mężczyzn. Rośnie też liczba rozwodów – co mnie nie dziwi, gdyż nie ma się co czarować – w końcu, ile możemy żyć będąc związanym kłamliwymi obietnicami? To oczywiście rodzi życiowe klęski, płacz i zgrzytanie zębów, nieprzespane noce, stres, problemy zdrowotne, alkoholizm i inne kryzysy – bo jakże to, MOJA stokrotka rozkłada nogi przed innym? Albo, MÓJ jedyny i wybrany misiu nagle zauroczył się 20 lat młodszą, zgrabną koleżanką z pracy?

Wytłuściłem w powyższym akapicie zaimki dzierżawcze zupełnie nieprzypadkowo. Takie bowiem nastawienie hołdowane jest w większości związków – MÓJ partner, MOJA partnerka. Czujemy się właścicielami i posiadaczami drugiej strony, rościmy sobie prawo – tak powszechne, że dla wielu zupełnie naturalne – do podejmowania za nią decyzji i wyborów. Tymczasem, genialny mechanizm Życia skonstruowany został tak, aby powolutku otwierać nas i zapoznawać ze swoimi prawdziwymi fundamentami. I niestety, im głębszy sen – tym trudniej nam się przebudzić i otworzyć zaspane oczy – i bywa to też nieco bolesne.

Wszystko powyżej doprowadziło mnie do jednej, zasadniczej konkluzji – tradycyjne podejście do seksu w związku zwyczajnie się nie sprawdza, rodząc w miarę upływu czasu frustracje, napięcia, zniechęcenia, konflikty, zdrady i szereg innych problemów. Z tego powodu, zwrócenie partnerowi wolności w sferze seksualnej jest jednym z kolejnych etapów budzenia się świadomości i prawdziwej dojrzałości. W dojrzałym wykonaniu – przynosi ono niezmiernie wiele korzyści.

1. Odpada temat zdrady – kogo zdradzać, skoro jesteśmy wolni?

2. W pewnym sensie, każdego dnia – na nowo – dokonujemy wyborów. W klasycznym układzie, taki wybór – przypieczętowany urzędowo lub kościelnie – dokonuje się tylko raz, co zdaje się uwalniać większość ludzi od uciążliwego procesu podejmowania decyzji i wysiłku. W otwartym układzie – każdego dnia tworzymy nowy związek… nawet jeśli co dzień z tą samą osobą! To przynosi niezwykły powiew świeżości w relacji.

3. Niestety rozbija to jednocześnie iluzję poczucia zewnętrznego bezpieczeństwa, której tak mocno pragniemy (zwłaszcza kobiety), angażując się w związki. Bo co, jeśli partner wybierze inaczej? I tu rodzi się dla wielu ludzi problem, bo nagle okazuje się, że włożyć nieco wysiłku i starać się należy się nie tylko kiedy się poznajemy, flirtujemy i zaczynamy, ale przez… całe życie. I pisząc o staraniu, nie mam na myśli ciągłe zabieganie o to, jak zaspokoić partnera – ale o to, kim ja jestem, jak myślę i co robię – i to każdego dnia, nie tylko przed ślubem!

4. Przestajemy demonizować seks. Jedną z najbardziej chorych sytuacji w związku jest, kiedy po kilkunastu latach szczęśliwego, udanego związku wszystko sypie się w gruzy z powodu tego, że dowiadujemy się o wyskoku partnera podczas wyjazdu na delegację. Czy naprawdę jednorazowy seks z obcą osobą jest aż tak niesamowicie ważny i doniosły w skutkach, że potrafi przekreślić lata budowania relacji w harmonii, miłości, radości, wzajemnym zrozumieniu i szacunku? Analizując głębiej rozumiemy, że taka powszechnie przyjęta postawa… nie ma sensu.

5. Nastawienie jak powyżej nie występuje u ludzi decydujących się na otwartą relację z prostego powodu – dojrzewają oni do zrozumienia, że seks nie jest najważniejszym aspektem związku. Nie mówię też, że jest zupełnie nieistotnym – oczywiście, jest, niemniej, nie plasuje się powyżej wartości takich jak wolność, miłość, szacunek, akceptacja, harmonia, itd.

6. Pozwalając sobie na otwarty seks uwalniamy się od obawy, że może być on przyczyną rozpadu związku. Nie może, gdyż jak już wiemy, w naszej hierarchii wartości są ważniejsze rzeczy. Jeśli jednak, będąc w otwartej relacji, seks rozkłada związek… to bardzo dobrze! Oznacza to, że strona była niewystarczająco dojrzała, aby doceniać bardziej subtelne i wyrafinowane rzeczy, jakie mamy jej do zaoferowania, trochę jak w tym dowcipie – „Jeśli pożyczysz komuś 10zł i więcej go nie zobaczysz… to było warto” ;)

7. Odpada zainteresowanie, często bardzo silne i prowadzące do zdrad w klasycznym układzie, „owocem zakazanym” – po prostu, skoro jesteś wolny to nie ma już dla Ciebie niczego zakazanego. Jest to niezwykle paradoksalne i aż zdumiewające, jak wówczas może to zmienić nasze reakcje.

8. Kolejnym ciekawym paradoksem jest to, że w otwartym układzie seks poza związkiem może pogłębić więź między partnerami. Z prostej przyczyny – seks pełen miłości, z wolnego nieprzymuszonego wyboru ma zupełnie inną głębię i smak niż ten z przypadkową osobą. Rodzi się zatem sensowne pytanie – po co nam seks z innymi osobami, skoro się kochamy i jest nam dobrze? Powodów może być wiele. Przykładowo, znam kochającą się parę, która jest ze sobą od wielu lat i byli dla siebie jedynymi partnerami. Obojga od wielu lat zżera zwykła ludzka ciekawość, jak to jest z inną osobą, ale póki co, są sobie wierni – kosztem wybuchających co jakiś czas konfliktów i napięć w sferze seksu.

9. Inna sprawa, że otwarty związek wcale nie musi oznaczać, że będziemy uganiać się za nowymi doświadczeniami jak pies z wywalonym jęzorem i wciągać do łózka każdą napotkaną osobę. Takie nastawienie oznacza skrywane gdzieś głębiej problemy – i jeśli tak rzeczywiście jest, to warto się temu bliżej przyjrzeć. Wprost przeciwnie – brak kajdan i ograniczeń powoduje, że z radością wracamy i wybieramy tego samego partnera, gdyż oferuje nam jedną z najbardziej cennych rzeczy we Wszechświecie, wpisaną dogłębnie w naszą naturę: wolność.

10. I chyba najważniejsza ze wszystkich rzecz – w klasycznych układach to nie seks z innym partnerem bywa przyczyną rozpadu związku, ale to, co jest jego przykrą konsekwencją – gierki, kłamstwa, oszukiwanie siebie i drugiej strony, manipulacje, co w rezultacie prowadzi do zachwiania jednego z najważniejszych fundamentów związku – zaufania. Związek bez zaufania traci prawo bytu. W otwartym związku nie ma miejsca na takie naruszenie – gdyż będąc wolni, mamy prawo wyrażać się tak, jak nam się podoba, bez fałszywego ukrywania naszych rzeczywistych intencji. Po co zatem kłamać i manipulować? Przecież, jesteśmy wolni, nieprawdaż? Wolność w seksie oznacza również wolność i otwartość w komunikowaniu rzeczy z nim związanych. W otwartym związku seks nigdy nie naruszy fundamentu zaufania – i to jest największa korzyść otwartej relacji.

Czytając ten artykuł, można mieć wrażenie, że pominąłem jedną ważną kwestię – co, jeśli będąc w otwartym związku, partner zdecyduje się na seks z kimś innym? Przede wszystkim, jak już wiemy, nie oznacza to końca związku. Jest to doskonała okazja do wzrostu i rozwoju, przyjrzenia się swoim odczuciom z tym związanym, motywom stojącym za tym wydarzeniem oraz weryfikacji własnych poglądów, albo po prostu i zwyczajnie – nowe, interesujące i wzbogacające nas doświadczenie.

Oczywiście, otwarty związek wymaga sporej pracy nad… samym sobą, nad swoim poczuciem wartości i samooceną. W otwartych związkach nie ma miejsca na przypadek, polowanie na partnera czy desperackiego chwytania się brzytwy. Otwarty związek nie jest też – przynajmniej w moim widzeniu tematu – sytuacją, kiedy zmieniamy co drugi dzień śpimy z kimś innym – w takiej sytuacji, po co w ogóle jakikolwiek związek, skoro naszym celem są jedynie seksualne doświadczenia? Otwarty związek to związek dwojga świadomych ludzi, respektujących swoje wybory i wzajemnie szanujących prawo do wolnego, nieskrępowanego przejawiania i wyrażania się.

www.elijah-blog.info

…O ziemniaku i szczęściu zupełnie nieuwarunkowanym.

(Przyznaję: tytuł brzmi dziwnie. Ale naprawdę, nie wiem, jak ten tekst nazwać. Zacznę więc od początku.)

Wybraliśmy się dzisiaj na zakupy. Ja i Divja. Święta za kilka dni, ale nie były to zakupy przedświąteczne – ale zakupy w poszukiwaniu urodzinowego prezentu. Uściślając – prezent, zgodnie z dobrą indyjską tradycją – Divja robiła… samej sobie. Wyruszyliśmy z domu dość późno – i nagle, w środku nowo wybudowowanego centrum handlowego odebrałem sygnał od Mr Body – jeść! Tak się składa, że wybredny to specjalnie nie jestem, no ale do świni też mi nieco brakuje –wszystkiego raczej nie wciągnę; do breatharianizmu daleko mi jak do Władywostoku. W ułamku w sekundy umysł wygenerował lokalne jadłodalnie – na czele z zabójczym McDonaldem i KFC. Jako, że moim życiowym celem jest umrzeć będąc zdrowym, obie pozycje zostały tak samo szybko skreślone. Przypomiałem sobie wnet – chyba jeszcze w tej samej sekundzie – o desce ratunku, jaką jest niewielka zielona budka sprzedająca nadziewane ziemniaki – naprawdę smaczne i do tego podawane przez miłych i życzliwych ludzi. I tak jak tonący chwyta brzytwy, tak ja chwyciłem mojego ziemniaka, niebieski plastikowy widelczyk i z desperackim burczeniem brzucha zacząłem rozglądać się za ławeczką, na której możnaby lubieżnie dokonać aktu konsumpcji.

(Jeśli jeszcze nie zamknąłeś okienka przeglądarki, to znaczy że cnotę cierpliwości masz całkiem dobrze rozwiniętą ;) – tymczasem obiecuję, że już dochodzimy do sedna.)

Ławka zlokalizowana, miejsce zajęte, Divja – jako że jadłem sam – wyprawiona na misję penetracji okolicznych sklepów i zacząłem karmić wygłodniałego smoka, który wydawało się, że przejściowo we mnie zamieszkiwał. Jako że siedziałem w dość ruchliwym miejscu – ludzie zdawali się chodzić dosłownie we wszystkie strony, już po kilku sekundach zacząłem obserwować zbierające się we mnie wątpliwości, że ktoś niechcący mnie potrąci i potrawa wyląduje na chodniku. Siedząca we mnie głodna bestia wzburzyła się na taką myśl – przez głowę przewinęło mi się kilka scenariuszy tego zdarzenia, wraz z dialogami jak wyciągam od delikwenta pieniądze za wyrządzoną szkodę, których finał był zawsze ten sam – wracam do budki, biorę następnego ziemniaka i kontunuuję jedzenie. Tak, jestem stanowczy jak sarmata – jak już postanowię, że się najem, to się najem!

(Wiem, wiem, miało być sedno, no ale… skoro Sienkiewicz spłodził kilkustronicowy opis Juranda stojącego pod bramą krzyżackiego zamku i zostało mu to wybaczone, to chyba nie będzie problemów z tym krótkim wstępem, no nie?)

Przyznam szczerze – nie lubię jeść w centrach handlowych. A kto lubi? Są tłoczne, głośne i energię mają czasami zamieszaną i mętną jak woda w Wiśle na wysokości Płocka. Czasami zaskakuje mnie liczba ludzi przesiadujących w znajdujących się tam knajpkach – prawdopodobne, że nauka kiedyś nazwie takich ludzi ‘fastfoodocentrofilami’ a ktoś zrobi na tym doktorat. I dobrze, niech nauka służy światu. Tymczasem poczułem się lekko zmęczony przewalającymi się przez głowę myślami i całym tym otoczeniem.

I nagle – pstryk. Wyłączyłem umysł i znalazłem się w wewnętrznej przestrzeni ciszy i spokoju.

Byłem tylko ja, ławka i ziemniak, coż za niezwykle intymne zbliżenie.

I poczułem sie szczęśliwy, bo pozwoliłem sobie być szczęśliwym.
Tutaj można zastanawiać się, czym jest szczęście, ale ja skonczylem marketing a nie filozofie, wiec nie będę tego opisywał na setkach stron, a odpowiem jak na absolwenta uczelni z końca rankingów przystało. Po prostu, poczułem się wspaniale – wyłączyłem kreatora wątpliwości, interpretatora i władcę doraźnej rzeczywistości i pozwoliłem sobie na bycie w danym momencie z tym, co akurat mam w ręku – bez oceniania i wydawania bezapelacyjnych wyroków.
I nie sądźcie proszę po pozorach – ja nie mam nic przeciwko umysłowi ani ocenom. Wprost przeciwnie – mózg to mój drugi ulubiony organ. ;) Sfera mentalna którą on tworzy, w której funkcjonuje i którą w zasadzie jest, to niezwykle ważna i istotna część Rzeczywistości. Bez geniuszu umysłu ziemniak sam nigdy by nie dotarł do centrum handlowego, nikt by go nie odpowiednio nie przyrządził, nikt by mi go nie sprzedał, nie miałbym ławki na której mógłbym usiąść, gdyż nikt by nie pomyślał jak ją stworzyć, ani też nie miałbym w ręku tego badziewnego i jak zgaduję, zupełnie nieekologicznego niebieskiego widelczyka, który będzie się rozkładał przez następne tysiące lat.

Problem jedynie w tym, że umysł – wbrew temu co sądzi zdecydowana większość populacji – nie jest kreatorem szczęścia. Szczęście po prostu JEST – zaś umysł działa jak filtr, dostrajając albo do stanu szczęscia albo do stworzonego przez siebie jego zaprzeczenia – czyli tak zwanego nieszczęścia w najrozmaitszej postaci. Na filtr zaś składają sie najrozmaitsze czynniki, jak wyznawane poglądy, religia, wiara, pieniądze, praca, wpojone przekonania, schematy działania, relacja partnerska, opinie, oczekiwania otoczenia, rodziców, rola i miejsce w społeczeństwie, wyniki w nauce, itd. – lista jest niemalże tak długa, jak bardzo kreatywny umysł potrafi być. Każda z tych rzeczy jest filtrem, który warunkuje nasze doznanie szczęscia – jeśli warunek jest spełniony, to jesteśmy szczęśliwi; jesli nie – to umysł nie pozwala nam szczęścia doświadczyć.

Skupmy się, przykładowo, na filtrach finansowych, które determinują pewne aspekty dośwadczania szczęścia i załóżmy, że mamy właśnie w ręku 1000 jenów-szterlingów. I mały test – dajemy je przypadkowemu przechodniowi. Jeśli kwota ta trafi w ręce osoby zarabiającej 10 jenów-szterlingów miesięcznie, wywoła niesamowity przypływ radości – filtr jej umysłu uzna to za doświadczenie pozytywne i dlatego pozwoli BYĆ szczęśliwym. Jeśli jednak byłby to posępny multi-jeno-szterlingo-miloner, taka kwota zasadniczo nie wpłynie na jego doznanie szczęścia, gdyż system wartości i parametry filtrów ustawione ma inaczej.

Tak więc, jedząc ziemniaka w centrum handlowym, wyłączyłem zbyteczne filtry i rozważałem sobie wszystkie restauracje, w których było mi dane przebywać i jakie zapisały się w mojej pamięci. I co? I nic, naprawdę, zupełnie nic, mimo tych wszystkich myśli, nadal byłem spokojny, wyciszony i wewnętrznie szczęsliwy, choć praktycznie każde z przypomnianych miejsc było znacznie ładnejsze, ciekawsze i przyjemniejsze od obecnego. I być może normalnie myślący człowiek zada pytanie: ziemniak ziemniakiem, ale co kiedy odszedł partner, ciało dręczy choroba, wywalono mnie z pracy a krwiopijczy komornik trzma nóż na gardle? Moim skromnym zdaniem, nawet wówczas można pozwolić sobie być szczęśliwym, gdyż po pierwsze szczęście to coś, co po prostu JEST – jego źródło istnieje poza umysłem, choć niewątpliwie czasami trudniej wyłączyć wpojone uwarunkowania. Druga sprawa, to warto w takiej sytuacji poznać zdolności twórcze naszego potencjalnie największego sprzymierzeńca – czyli umysłu. Tylko, że to zupełnie odrębny temat, a tymczasem wszystkim polecam nauki Huny, które doskonale zagadnienie te objaśniają.

I tak oto, w telegraficznym skrócie, przedstawiona została istota nieuwarunkowanego szczęścia, o której nauczało wielu duchowych mistrzów przez wiele tysięcy lat. Proste jak drut w kieszeni, nieprawdaż?

Na koniec, pytania, jakie wypada sobie zadać aby wyciągnąć z tego bazgrolenia jakieś osobiste korzyści: jakie są moje filtry? Jakie bariery umysłu nie pozwalają mi właśnie teraz, w tej chwili doświadczać szczęścia?
Tak naprawdę, jedyną barierę tworzę ja sam i ewentualnie kapusta w mojej głowie. I ja sam mam siłę jej zniesienia i zmiany – o ile stanę się panem swojego umysłu, tj.wtedy, kiedy służący przestanie w końcu rządzić, a drożdżowym ekskrementom odebrana zostanie moc. Tak więc, czas na zmiany! Pstryk! :-)

http://www.elijah-blog.info/