(Przyznaję: tytuł brzmi dziwnie. Ale naprawdę, nie wiem, jak ten tekst nazwać. Zacznę więc od początku.)
Wybraliśmy się dzisiaj na zakupy. Ja i Divja. Święta za kilka dni, ale nie były to zakupy przedświąteczne – ale zakupy w poszukiwaniu urodzinowego prezentu. Uściślając – prezent, zgodnie z dobrą indyjską tradycją – Divja robiła… samej sobie. Wyruszyliśmy z domu dość późno – i nagle, w środku nowo wybudowowanego centrum handlowego odebrałem sygnał od Mr Body – jeść! Tak się składa, że wybredny to specjalnie nie jestem, no ale do świni też mi nieco brakuje –wszystkiego raczej nie wciągnę; do breatharianizmu daleko mi jak do Władywostoku. W ułamku w sekundy umysł wygenerował lokalne jadłodalnie – na czele z zabójczym McDonaldem i KFC. Jako, że moim życiowym celem jest umrzeć będąc zdrowym, obie pozycje zostały tak samo szybko skreślone. Przypomiałem sobie wnet – chyba jeszcze w tej samej sekundzie – o desce ratunku, jaką jest niewielka zielona budka sprzedająca nadziewane ziemniaki – naprawdę smaczne i do tego podawane przez miłych i życzliwych ludzi. I tak jak tonący chwyta brzytwy, tak ja chwyciłem mojego ziemniaka, niebieski plastikowy widelczyk i z desperackim burczeniem brzucha zacząłem rozglądać się za ławeczką, na której możnaby lubieżnie dokonać aktu konsumpcji.
(Jeśli jeszcze nie zamknąłeś okienka przeglądarki, to znaczy że cnotę cierpliwości masz całkiem dobrze rozwiniętą ;) – tymczasem obiecuję, że już dochodzimy do sedna.)
Ławka zlokalizowana, miejsce zajęte, Divja – jako że jadłem sam – wyprawiona na misję penetracji okolicznych sklepów i zacząłem karmić wygłodniałego smoka, który wydawało się, że przejściowo we mnie zamieszkiwał. Jako że siedziałem w dość ruchliwym miejscu – ludzie zdawali się chodzić dosłownie we wszystkie strony, już po kilku sekundach zacząłem obserwować zbierające się we mnie wątpliwości, że ktoś niechcący mnie potrąci i potrawa wyląduje na chodniku. Siedząca we mnie głodna bestia wzburzyła się na taką myśl – przez głowę przewinęło mi się kilka scenariuszy tego zdarzenia, wraz z dialogami jak wyciągam od delikwenta pieniądze za wyrządzoną szkodę, których finał był zawsze ten sam – wracam do budki, biorę następnego ziemniaka i kontunuuję jedzenie. Tak, jestem stanowczy jak sarmata – jak już postanowię, że się najem, to się najem!
(Wiem, wiem, miało być sedno, no ale… skoro Sienkiewicz spłodził kilkustronicowy opis Juranda stojącego pod bramą krzyżackiego zamku i zostało mu to wybaczone, to chyba nie będzie problemów z tym krótkim wstępem, no nie?)
Przyznam szczerze – nie lubię jeść w centrach handlowych. A kto lubi? Są tłoczne, głośne i energię mają czasami zamieszaną i mętną jak woda w Wiśle na wysokości Płocka. Czasami zaskakuje mnie liczba ludzi przesiadujących w znajdujących się tam knajpkach – prawdopodobne, że nauka kiedyś nazwie takich ludzi ‘fastfoodocentrofilami’ a ktoś zrobi na tym doktorat. I dobrze, niech nauka służy światu. Tymczasem poczułem się lekko zmęczony przewalającymi się przez głowę myślami i całym tym otoczeniem.
I nagle – pstryk. Wyłączyłem umysł i znalazłem się w wewnętrznej przestrzeni ciszy i spokoju.
Byłem tylko ja, ławka i ziemniak, coż za niezwykle intymne zbliżenie.
I poczułem sie szczęśliwy, bo pozwoliłem sobie być szczęśliwym.
Tutaj można zastanawiać się, czym jest szczęście, ale ja skonczylem marketing a nie filozofie, wiec nie będę tego opisywał na setkach stron, a odpowiem jak na absolwenta uczelni z końca rankingów przystało. Po prostu, poczułem się wspaniale – wyłączyłem kreatora wątpliwości, interpretatora i władcę doraźnej rzeczywistości i pozwoliłem sobie na bycie w danym momencie z tym, co akurat mam w ręku – bez oceniania i wydawania bezapelacyjnych wyroków.
I nie sądźcie proszę po pozorach – ja nie mam nic przeciwko umysłowi ani ocenom. Wprost przeciwnie – mózg to mój drugi ulubiony organ. ;) Sfera mentalna którą on tworzy, w której funkcjonuje i którą w zasadzie jest, to niezwykle ważna i istotna część Rzeczywistości. Bez geniuszu umysłu ziemniak sam nigdy by nie dotarł do centrum handlowego, nikt by go nie odpowiednio nie przyrządził, nikt by mi go nie sprzedał, nie miałbym ławki na której mógłbym usiąść, gdyż nikt by nie pomyślał jak ją stworzyć, ani też nie miałbym w ręku tego badziewnego i jak zgaduję, zupełnie nieekologicznego niebieskiego widelczyka, który będzie się rozkładał przez następne tysiące lat.
Problem jedynie w tym, że umysł – wbrew temu co sądzi zdecydowana większość populacji – nie jest kreatorem szczęścia. Szczęście po prostu JEST – zaś umysł działa jak filtr, dostrajając albo do stanu szczęscia albo do stworzonego przez siebie jego zaprzeczenia – czyli tak zwanego nieszczęścia w najrozmaitszej postaci. Na filtr zaś składają sie najrozmaitsze czynniki, jak wyznawane poglądy, religia, wiara, pieniądze, praca, wpojone przekonania, schematy działania, relacja partnerska, opinie, oczekiwania otoczenia, rodziców, rola i miejsce w społeczeństwie, wyniki w nauce, itd. – lista jest niemalże tak długa, jak bardzo kreatywny umysł potrafi być. Każda z tych rzeczy jest filtrem, który warunkuje nasze doznanie szczęscia – jeśli warunek jest spełniony, to jesteśmy szczęśliwi; jesli nie – to umysł nie pozwala nam szczęścia doświadczyć.
Skupmy się, przykładowo, na filtrach finansowych, które determinują pewne aspekty dośwadczania szczęścia i załóżmy, że mamy właśnie w ręku 1000 jenów-szterlingów. I mały test – dajemy je przypadkowemu przechodniowi. Jeśli kwota ta trafi w ręce osoby zarabiającej 10 jenów-szterlingów miesięcznie, wywoła niesamowity przypływ radości – filtr jej umysłu uzna to za doświadczenie pozytywne i dlatego pozwoli BYĆ szczęśliwym. Jeśli jednak byłby to posępny multi-jeno-szterlingo-miloner, taka kwota zasadniczo nie wpłynie na jego doznanie szczęścia, gdyż system wartości i parametry filtrów ustawione ma inaczej.
Tak więc, jedząc ziemniaka w centrum handlowym, wyłączyłem zbyteczne filtry i rozważałem sobie wszystkie restauracje, w których było mi dane przebywać i jakie zapisały się w mojej pamięci. I co? I nic, naprawdę, zupełnie nic, mimo tych wszystkich myśli, nadal byłem spokojny, wyciszony i wewnętrznie szczęsliwy, choć praktycznie każde z przypomnianych miejsc było znacznie ładnejsze, ciekawsze i przyjemniejsze od obecnego. I być może normalnie myślący człowiek zada pytanie: ziemniak ziemniakiem, ale co kiedy odszedł partner, ciało dręczy choroba, wywalono mnie z pracy a krwiopijczy komornik trzma nóż na gardle? Moim skromnym zdaniem, nawet wówczas można pozwolić sobie być szczęśliwym, gdyż po pierwsze szczęście to coś, co po prostu JEST – jego źródło istnieje poza umysłem, choć niewątpliwie czasami trudniej wyłączyć wpojone uwarunkowania. Druga sprawa, to warto w takiej sytuacji poznać zdolności twórcze naszego potencjalnie największego sprzymierzeńca – czyli umysłu. Tylko, że to zupełnie odrębny temat, a tymczasem wszystkim polecam nauki Huny, które doskonale zagadnienie te objaśniają.
I tak oto, w telegraficznym skrócie, przedstawiona została istota nieuwarunkowanego szczęścia, o której nauczało wielu duchowych mistrzów przez wiele tysięcy lat. Proste jak drut w kieszeni, nieprawdaż?
Na koniec, pytania, jakie wypada sobie zadać aby wyciągnąć z tego bazgrolenia jakieś osobiste korzyści: jakie są moje filtry? Jakie bariery umysłu nie pozwalają mi właśnie teraz, w tej chwili doświadczać szczęścia?
Tak naprawdę, jedyną barierę tworzę ja sam i ewentualnie kapusta w mojej głowie. I ja sam mam siłę jej zniesienia i zmiany – o ile stanę się panem swojego umysłu, tj.wtedy, kiedy służący przestanie w końcu rządzić, a drożdżowym ekskrementom odebrana zostanie moc. Tak więc, czas na zmiany! Pstryk! :-)
Zabawne :) i inspirujące – od dziś po obudzeniu pierwsze co zobaczę to kartka z napisem: pozwalam sobie być szczęśliwym.
Dzięki za fajny artykuł – inne na tej stronce są tylko po prostu prawdziwie i głęboko mądre (tzn. polecam wszystkie!!!)
pstryk! tak, tak, tak, tylko dlaczego jestem ciągle rozbawiona, bezwarunkowo, nieadekwatnie do wszystkiego i czy to moc ze mnie sie przelewa, czy ?
dziekuję za tekst, już mi trochę mniej idiotycznie
dzikiges
dzieki